Agnieszka
Kozłowska-Piasta
Czy możliwy jest idealny związek sztuki i polityki? Czy
pełna widownia, a potem kasa idzie w parze z wartością artystyczną i
przesłaniem dzieł sztuki? Te pytania artyści i krytycy zadają sobie od dawna i
od dawna odpowiadają na nie w ten sam sposób – to mrzonka. Po prostu się tak
nie da. Schlebianie czyimkolwiek gustom z jakichkolwiek przesłanek zawsze odbywa
się ze szkodą dla sztuki, szkodą dla teatru, a co za tym idzie ze szkodą dla
widzów. I o tym między innymi jest „Szalbierz” György Spiró w reżyserii Pawła
Aignera, ostatnia premiera sezonu w Teatrze im. S. Żeromskiego.
Fot. Wojciech Habdas |
„Szalbierz”
opowiada historię wizyty na prowincji Wojciecha Bogusławskiego. Ojciec
teatralnej sceny narodowej – podstarzały i zmęczony życiem – ma zagrać
„Świętoszka” Moliera w swoim tłumaczeniu. Łasy na kasę robi to dla pieniędzy.
Liczy, że jeden występ pozwoli mu znacznie zmniejszyć zadłużenie, dlatego ostro
renegocjuje warunki kontraktu, walcząc o podwyżkę. Równolegle opowiada
prowincjonalnym aktorom o szczerości, prawdzie wypowiedzi scenicznej,
uczciwości wobec widzów. Czy można pogodzić te dwie rzeczy? Bogusławskiemu się
udaje, bo wzbudza zachwyt, posłuch i pełen podziw zespołu, z którym przyszło mu
grać. Drobna intryga sprawia, że gwiazdor z Warszawy całkowicie zmienia
wydźwięk spektaklu, manipulując zespołem.
Aigner
postanowił przenieść akcję sztuki do Kielc. To tutaj w prowincjonalnym teatrze,
prowincjonalni i mało uzdolnieni aktorzy podziwiają mistrza Bogusławskiego, a
za niesubordynację zostaje się zesłanym do pracy w Morawicy. Z drugiej strony
moralitet o sztuce – dzięki scenografii i kostiumom Zofii de Ines pozbawiony
został czasu. W akcie pierwszym aktorzy próbują we współczesnych strojach,
szamocąc się pomiędzy mocno przestarzałą scenografią. W akcie drugim –
historyczne, bogate kostiumy zestawiono z pustą, współczesną sceną, wzbogaconą jedynie
o ogromny ekran. Można by zastanowić się, czemu służyć miał ten zabieg. Czyżby
autor miał na myśli, że w Kielcach nic się nie zmienia od wieków? Że kielecka
scena jest prowincjonalna, spektakle i aktorzy bez ambicji i umiejętności i
nawet mistrz z tych drewien niewiele wykrzesze, a podlizywanie się władzy
zabija wszelką sztukę i artyzm? A fe, panie reżyserze, na to, to można się już
chyba na poważnie obrazić.
Gdy
w latach 80-tych Spiró napisał „Szalbierza”, a wcześniej powieść „Iksowie”,
poważnie naraził się władzom polskim. Odebrano mu stypendium, zakazano wjazdu
do Polski i oskarżono o szarganie narodowych świętości, a nawet spisek
antypolski. Zdaniem władz komunistycznych Spiró podważał polski patriotyzm,
oczerniał polską historię. „Iksów” – jako komentarza do sytuacji politycznej w
Polsce – nie wydano, a „Szalbierz” na premierę polską czekać musiał aż 7 lat.
To zmaganie z cenzurą, próba przekazania innej niż oficjalna prawdy, obraz
zniewolenia artystów, podporządkowanych reżimowi i nakazom politycznym wysuwały
się wtedy na plan pierwszy.
W
spektaklu Aignera nie brzmią one tak dobitnie. „Świętoszek” Moliera zmienia się
dzięki manipulacjom Bogusławskiego, który robi to…, bo może. Jest jedyną
prawdziwą postacią, otoczoną przez groteskowe, wynaturzone, przejaskrawione
indywidua, jak wycięte z marnych kreskówek dla dzieci czy komiksów dla
dorosłych. Nie potrafią grać, decydować, nie mają własnych poglądów, marzą
jedynie o karierze, pozycji, pieniądzach i kąpaniu się w blasku przygasającej
sławy Bogusławskiego. Przekonani o swojej wyższości i nadzwyczajności już dawno
stracili kontakt z rzeczywistością, uwięzieni między codziennością a swoimi
wyobrażeniami o niej i marzeniami, jak by tu ją poprawić. Damy wzdychają,
mdleją, drżą i zachwycają się sobą, nie kryjąc niechęci do innych. Panowie jak
koguciki walczą o pozycje pierwszych, najlepszych w stadzie, donosząc na siebie
i podkładając sobie nogi. Między nimi miota się niewielki charakterem dyrektor
teatru, dla którego występ Bogusławskiego to szansa na odbicie się od dna
jakości, długów i pozycji społecznej i politycznej w mieście.
Ten
kontrast doskonale rysuje się na scenie za sprawą mistrza ceremonii
„Szalbierza”, czyli grającego rolę Bogusławskiego Pawła Sanakiewicza. Naturalny
w zestawieniu z prowincjonalnym zespołem teatralnym jest jednocześnie niezwykle
sztuczny, jakby wykreowany – jak celebryta pozujący na ściance. Pewny siebie,
wie, co i jak powiedzieć, jak zapozować, gdzie stanąć i co zrobić, by ani na
moment nie stracić swojego gwiazdorskiego wizerunku. To naprawdę niezła kreacja
doświadczonego aktora, zresztą już nie pierwsza na deskach kieleckiej sceny.
Mimo
dobrych momentów i trafionych kreacji aktorów partnerujących Sanakiewiczowi:
spięta jak agrafka Hrehorowiczowa Joanny Kasperek, kipiąca namiętnością Beata
Pszeniczna, lizusowaty krytyk Artura Słabonia, nie trzymający pionu Skibiński
Andrzeja Platy – „Szalbierz” pozostaje spektaklem nijakim, jakby
nieprzyprawionym. Reżyser Paweł Aigner w „Gazecie Teatralnej” odżegnuje się od
skandali, rozbieranek, prymitywizmu, wybierając nawias teatralny, formę,
odrodzenie aluzji i komedię, ale taką ze śmiechem, a nie brechtem (nie mylić z
Bertoldem). Założenia były więc konkretne. Cóż, kiedy w zrealizowanym spektaklu
da się odczuć pewne niezdecydowanie reżysera, brak interpretacji tak
wielowarstwowego i wieloznacznego tekstu. Nie jest to spektakl polityczny, nie
jest to traktat o tożsamości i maskach, ani o umowności rzeczywistości
teatralnej, nie jest to – mam nadzieję – opowieść o marności i kiepskiej kondycji
teatrów z mniejszych miejscowości. Dbając o zadowolenie i komfort widowni,
Aigner stworzył dzieło, które można dowolnie interpretować. Przy tym głębokim i
rozległym morzu widzowie mogą czuć się trochę jak rozbitkowie bez koła
ratunkowego. Ci, co potrafią pływać, pewnie do brzegu dopłyną i szybko o tym
doświadczeniu zapomną. Inni uciekali z szalup już podczas przerwy.
PS.
A co do brechtu (nie Brechta), niedzielna popremierowa publiczność zaśmiała się
tylko przy Morawicy. Jak na komedię to chyba za mało.