Agata
Kulik
("Projektor" - 4/2016)
Dyrektor kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego, w
grudniu ubiegłego roku, podpisał z krakowską PWST umowę, w ramach której
studenci wydziału reżyserii będą wystawiać swoje inscenizacje na kieleckiej
scenie. Pierwszym owocem tej współpracy jest przedstawienie „Wojna nie ma w
sobie nic z kobiety” na podstawie książki Swietłany Aleksijewicz, w reżyserii Elżbiety Depty,
studentki czwartego roku.
Spektakl
zaczyna się już w foyer. Zgromadzona
publiczność może obejrzeć na ekranach wywiady z młodymi kobietami służącymi w
armii. Prezentują one odmienne stanowiska. Jedna z nich wystąpiła z armii by
walczyć o pokój. Druga uważa, że wojsko to dobre miejsce dla kobiet, bo mają
one zalety przydatne w boju, których nie posiadają mężczyźni. Rozmowy w foyer
cichną, gdy ze schodów schodzi Joanna Kasperek. Wygląda niczym gwiazda filmowa,
krocząc po czerwonym dywanie w krwistoczerwonej sukni i pyta widzów czy mają w
domu płyn Lugola i inne leki potrzebne na wypadek wojny, czy zabijaliby, czy
może raczej uciekali, pyta – zmuszając do refleksji.
Tak,
ja mam w domu płyn Lugola, ale nie trzymam go na wypadek wojny, tylko w celach
czysto zdrowotnych, pijąc parę kropel dziennie. Mogę was zapewnić (jeśli nie
znacie tego smaku) jest ohydny! Smakuje jak stary ebonit z gorzkim, cierpkim
posmakiem.
Tak
jak płyn Lugola, niesmaczna jest wojna i to stara się pokazać reżyserka. Z
tekstów Swietłany Aleksijewicz stwarza ona uniwersalną opowieść, którą możemy
sobie dowolnie odpasować do jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Historie
wybrane, spośród spisanych przez noblistkę, są skrajnie drastyczne, nie ma tu
miejsca na „owijanie w bawełnę”, jest pokazany czysty brutalizm i przyziemna
strona wojny, nie ma epatowania patosem. Jednocześnie wojna jest pokazana z
czysto kobiecego punktu widzenia, gdzie wydawałoby się z pozoru nieistotne
szczegóły mają kolosalne znaczenie.
Moim
zdaniem jedna z bardziej przejmujących scen, to ta, w której żołnierki (Dagna
Dywicka, Magda Grąziowska i studiująca jeszcze w Krakowskiej Państwowej
Wyższej Szkole Teatralnej Anna Antoniewicz) niszczą laleczki Barbie, wyrywając
im po kolei nogi, ręce, głowy i wrzucając jak niepotrzebne śmieci. Tu nie ma
sentymentów, wojna nie jest piękna i nie ma tu miejsca na jakąkolwiek litość,
zarówno w stosunku do wroga, jak i nawet (a może przede wszystkim) do samego
siebie.
Elżbieta
Depta w swojej inscenizacji wykorzystuje znane z kultury popularnej piosenki,
które przeplatają – w musicalowym stylu – opowieści dziewczyn. Aranżacje tych
utworów zostały znakomicie wykonane przez aktorki – naprawdę warto ich
posłuchać.
„Wojna
nie ma w sobie nic z kobiety” to dobrze zagrany spektakl. Zwłaszcza na
wyróżnienie zasługuje tu Magda Grąziowska. Siedząc blisko, można było zobaczyć
prawdziwe łzy w jej oczach, prawdziwe emocje. Dodatkowo bardzo pasowała
wizualnie do swojej roli (niczym Marusia z „Czterech pancernych i psa”).
Świetna
scenografia Agaty Andrusyszyn, studentki
V roku scenografii w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Sterylna,
biała, niczym laboratorium/sala szpitala, gdzie na czynniki pierwsze rozbiera
się ból wojny.
Moim
zdaniem jednak reżyserce nie do końca udaje się pokazać obiektywnie (tak jak
obiecuje w swoich wywiadach), że wojna nie tylko nie jest dla kobiet, ale nie
jest dla nikogo. Taka właśnie powinna być teza tego spektaklu i tego mi trochę
zbrakło. Mężczyźni w tej realizacji są pokazani dość jednoznacznie, a wydaje mi
się ze zwłaszcza w dzisiejszych czasach są na równi skazani na odczłowieczenie
w wojsku. I często wymaga się od nich tego kulturowo. Nie chce tu nikogo
bronić, uprzedzając feministyczne komentarze, a jedynie powiedzieć, że wojna
nie ma w sobie nic z człowieka, bez względu na płeć. Mimo to spektakl polecam.
Zwłaszcza, że dotyka on, wydaje się (niestety), całkiem aktualnych problemów. W
dobie rasowych nienawiści, podziałów i terroryzmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz