niedziela, 31 lipca 2016

Na prowincji bez zmian? („Szalbierz” György Spiró)

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 4/2016)
Czy możliwy jest idealny związek sztuki i polityki? Czy pełna widownia, a potem kasa idzie w parze z wartością artystyczną i przesłaniem dzieł sztuki? Te pytania artyści i krytycy zadają sobie od dawna i od dawna odpowiadają na nie w ten sam sposób – to mrzonka. Po prostu się tak nie da. Schlebianie czyimkolwiek gustom z jakichkolwiek przesłanek zawsze odbywa się ze szkodą dla sztuki, szkodą dla teatru, a co za tym idzie ze szkodą dla widzów. I o tym między innymi jest „Szalbierz” György Spiró w reżyserii Pawła Aignera, ostatnia premiera sezonu w Teatrze im. S. Żeromskiego. 

Fot. Wojciech Habdas
„Szalbierz” opowiada historię wizyty na prowincji Wojciecha Bogusławskiego. Ojciec teatralnej sceny narodowej – podstarzały i zmęczony życiem – ma zagrać „Świętoszka” Moliera w swoim tłumaczeniu. Łasy na kasę robi to dla pieniędzy. Liczy, że jeden występ pozwoli mu znacznie zmniejszyć zadłużenie, dlatego ostro renegocjuje warunki kontraktu, walcząc o podwyżkę. Równolegle opowiada prowincjonalnym aktorom o szczerości, prawdzie wypowiedzi scenicznej, uczciwości wobec widzów. Czy można pogodzić te dwie rzeczy? Bogusławskiemu się udaje, bo wzbudza zachwyt, posłuch i pełen podziw zespołu, z którym przyszło mu grać. Drobna intryga sprawia, że gwiazdor z Warszawy całkowicie zmienia wydźwięk spektaklu, manipulując zespołem. 

Aigner postanowił przenieść akcję sztuki do Kielc. To tutaj w prowincjonalnym teatrze, prowincjonalni i mało uzdolnieni aktorzy podziwiają mistrza Bogusławskiego, a za niesubordynację zostaje się zesłanym do pracy w Morawicy. Z drugiej strony moralitet o sztuce – dzięki scenografii i kostiumom Zofii de Ines pozbawiony został czasu. W akcie pierwszym aktorzy próbują we współczesnych strojach, szamocąc się pomiędzy mocno przestarzałą scenografią. W akcie drugim – historyczne, bogate kostiumy zestawiono z pustą, współczesną sceną, wzbogaconą jedynie o ogromny ekran. Można by zastanowić się, czemu służyć miał ten zabieg. Czyżby autor miał na myśli, że w Kielcach nic się nie zmienia od wieków? Że kielecka scena jest prowincjonalna, spektakle i aktorzy bez ambicji i umiejętności i nawet mistrz z tych drewien niewiele wykrzesze, a podlizywanie się władzy zabija wszelką sztukę i artyzm? A fe, panie reżyserze, na to, to można się już chyba na poważnie obrazić.

Gdy w latach 80-tych Spiró napisał „Szalbierza”, a wcześniej powieść „Iksowie”, poważnie naraził się władzom polskim. Odebrano mu stypendium, zakazano wjazdu do Polski i oskarżono o szarganie narodowych świętości, a nawet spisek antypolski. Zdaniem władz komunistycznych Spiró podważał polski patriotyzm, oczerniał polską historię. „Iksów” – jako komentarza do sytuacji politycznej w Polsce – nie wydano, a „Szalbierz” na premierę polską czekać musiał aż 7 lat. To zmaganie z cenzurą, próba przekazania innej niż oficjalna prawdy, obraz zniewolenia artystów, podporządkowanych reżimowi i nakazom politycznym wysuwały się wtedy na plan pierwszy.

W spektaklu Aignera nie brzmią one tak dobitnie. „Świętoszek” Moliera zmienia się dzięki manipulacjom Bogusławskiego, który robi to…, bo może. Jest jedyną prawdziwą postacią, otoczoną przez groteskowe, wynaturzone, przejaskrawione indywidua, jak wycięte z marnych kreskówek dla dzieci czy komiksów dla dorosłych. Nie potrafią grać, decydować, nie mają własnych poglądów, marzą jedynie o karierze, pozycji, pieniądzach i kąpaniu się w blasku przygasającej sławy Bogusławskiego. Przekonani o swojej wyższości i nadzwyczajności już dawno stracili kontakt z rzeczywistością, uwięzieni między codziennością a swoimi wyobrażeniami o niej i marzeniami, jak by tu ją poprawić. Damy wzdychają, mdleją, drżą i zachwycają się sobą, nie kryjąc niechęci do innych. Panowie jak koguciki walczą o pozycje pierwszych, najlepszych w stadzie, donosząc na siebie i podkładając sobie nogi. Między nimi miota się niewielki charakterem dyrektor teatru, dla którego występ Bogusławskiego to szansa na odbicie się od dna jakości, długów i pozycji społecznej i politycznej w mieście.

Ten kontrast doskonale rysuje się na scenie za sprawą mistrza ceremonii „Szalbierza”, czyli grającego rolę Bogusławskiego Pawła Sanakiewicza. Naturalny w zestawieniu z prowincjonalnym zespołem teatralnym jest jednocześnie niezwykle sztuczny, jakby wykreowany – jak celebryta pozujący na ściance. Pewny siebie, wie, co i jak powiedzieć, jak zapozować, gdzie stanąć i co zrobić, by ani na moment nie stracić swojego gwiazdorskiego wizerunku. To naprawdę niezła kreacja doświadczonego aktora, zresztą już nie pierwsza na deskach kieleckiej sceny. 

Mimo dobrych momentów i trafionych kreacji aktorów partnerujących Sanakiewiczowi: spięta jak agrafka Hrehorowiczowa Joanny Kasperek, kipiąca namiętnością Beata Pszeniczna, lizusowaty krytyk Artura Słabonia, nie trzymający pionu Skibiński Andrzeja Platy – „Szalbierz” pozostaje spektaklem nijakim, jakby nieprzyprawionym. Reżyser Paweł Aigner w „Gazecie Teatralnej” odżegnuje się od skandali, rozbieranek, prymitywizmu, wybierając nawias teatralny, formę, odrodzenie aluzji i komedię, ale taką ze śmiechem, a nie brechtem (nie mylić z Bertoldem). Założenia były więc konkretne. Cóż, kiedy w zrealizowanym spektaklu da się odczuć pewne niezdecydowanie reżysera, brak interpretacji tak wielowarstwowego i wieloznacznego tekstu. Nie jest to spektakl polityczny, nie jest to traktat o tożsamości i maskach, ani o umowności rzeczywistości teatralnej, nie jest to – mam nadzieję – opowieść o marności i kiepskiej kondycji teatrów z mniejszych miejscowości. Dbając o zadowolenie i komfort widowni, Aigner stworzył dzieło, które można dowolnie interpretować. Przy tym głębokim i rozległym morzu widzowie mogą czuć się trochę jak rozbitkowie bez koła ratunkowego. Ci, co potrafią pływać, pewnie do brzegu dopłyną i szybko o tym doświadczeniu zapomną. Inni uciekali z szalup już podczas przerwy.

PS. A co do brechtu (nie Brechta), niedzielna popremierowa publiczność zaśmiała się tylko przy Morawicy. Jak na komedię to chyba za mało.

Losy współczesnego człowieka ("Księgi przypadku" Grupa Teatralna Antyrama)

Agata Kulik
("Projektor" - 4/2016)
W Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach odbyła się pod koniec czerwca premiera spektaklu zatytułowanego „Księgi przypadku” przygotowanego przez Grupę Teatralną Antyrama.

Zespół debiutował w 2012 r. improwizacjami scenicznymi, stopniowo prezentując się szerszej publiczności. Antyrama to grupa młodych ludzi, których po prostu połączyła wspólna pasja. Jej opiekunem, a zarazem reżyserem spektakli jest Hubert Guza, absolwent PWST we Wrocławiu na Wydziale Lalkarskim, kierunek: Reżyseria Teatru Dzieci i Młodzieży.

W „Księgach przypadku” przeplatają się jakby dwie stylistki: mistyczna – nawiązująca do rytuałów plemiennych, związana z rytmem i ruchem – tworząca swoistą klamrę spektaklu i druga –bazująca na tekście. Przedstawienie zostało oparte w głównej mierze na dramacie „Stworzenie świata w Nowym Jorku” kieleckiego pisarza (publikującego min. w „Dialogu” i „bruLionie”) Krzysztofa Jaworskiego. Jaworski w swojej twórczości często bawi się pastiszem, tworząc zgrabne, zabawne parodie z drugim dnem. Tak jest również w przypadku tego dramatu.

Spektakl „Księgi Przypadku” opowiada o stworzeniu świata, ale w odniesieniu do losów współczesnego człowieka. Człowieka, który w wydaniu Grupy Teatralnej Antyrama jest swego rodzaju egoistą, potrafi wymagać od innych (zwłaszcza od Boga) i jedyne, czego chce, to mieć łatwe i przyjemne życie (choć i to mu się po pewnym czasie nudzi). Przypomina w tym rozkapryszone, rozpuszczone dziecko.

Także Bóg (w trzech osobach) daleki jest od nieomylnego ideału. Nie przejmuje się odpowiedzialnością za to, co stworzył, zapomina dać człowiekowi prawo. W związku z tym człowiek myśli, że może wszystko. Okazuje się jednak, że nieznajomość prawa nie zwalnia z jego przestrzegania. Człowiek więc i tak poniesie konsekwencje swoich czynów. Zostaje wygnany z raju. Trafia do miejsca, w którym wszyscy mają swój własny świat. Świat zamknięty na ekranie smartfona.

Płyn Lugola czyli niesmaczna wojna („Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz)


Agata Kulik
("Projektor" - 4/2016)
Dyrektor kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego, w grudniu ubiegłego roku, podpisał z krakowską PWST umowę, w ramach której studenci wydziału reżyserii będą wystawiać swoje inscenizacje na kieleckiej scenie. Pierwszym owocem tej współpracy jest przedstawienie „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” na podstawie książki Swietłany Aleksijewicz, w reżyserii Elżbiety Depty, studentki czwartego roku.

Spektakl zaczyna się już w foyer. Zgromadzona publiczność może obejrzeć na ekranach wywiady z młodymi kobietami służącymi w armii. Prezentują one odmienne stanowiska. Jedna z nich wystąpiła z armii by walczyć o pokój. Druga uważa, że wojsko to dobre miejsce dla kobiet, bo mają one zalety przydatne w boju, których nie posiadają mężczyźni. Rozmowy w foyer cichną, gdy ze schodów schodzi Joanna Kasperek. Wygląda niczym gwiazda filmowa, krocząc po czerwonym dywanie w krwistoczerwonej sukni i pyta widzów czy mają w domu płyn Lugola i inne leki potrzebne na wypadek wojny, czy zabijaliby, czy może raczej uciekali, pyta – zmuszając do refleksji.

Tak, ja mam w domu płyn Lugola, ale nie trzymam go na wypadek wojny, tylko w celach czysto zdrowotnych, pijąc parę kropel dziennie. Mogę was zapewnić (jeśli nie znacie tego smaku) jest ohydny! Smakuje jak stary ebonit z gorzkim, cierpkim posmakiem. 

Tak jak płyn Lugola, niesmaczna jest wojna i to stara się pokazać reżyserka. Z tekstów Swietłany Aleksijewicz stwarza ona uniwersalną opowieść, którą możemy sobie dowolnie odpasować do jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Historie wybrane, spośród spisanych przez noblistkę, są skrajnie drastyczne, nie ma tu miejsca na „owijanie w bawełnę”, jest pokazany czysty brutalizm i przyziemna strona wojny, nie ma epatowania patosem. Jednocześnie wojna jest pokazana z czysto kobiecego punktu widzenia, gdzie wydawałoby się z pozoru nieistotne szczegóły mają kolosalne znaczenie.

Moim zdaniem jedna z bardziej przejmujących scen, to ta, w której żołnierki (Dagna Dywicka, Magda Grąziowska i studiująca jeszcze w Krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej Anna Antoniewicz) niszczą laleczki Barbie, wyrywając im po kolei nogi, ręce, głowy i wrzucając jak niepotrzebne śmieci. Tu nie ma sentymentów, wojna nie jest piękna i nie ma tu miejsca na jakąkolwiek litość, zarówno w stosunku do wroga, jak i nawet (a może przede wszystkim) do samego siebie.

Elżbieta Depta w swojej inscenizacji wykorzystuje znane z kultury popularnej piosenki, które przeplatają – w musicalowym stylu – opowieści dziewczyn. Aranżacje tych utworów zostały znakomicie wykonane przez aktorki – naprawdę warto ich posłuchać. 

„Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” to dobrze zagrany spektakl. Zwłaszcza na wyróżnienie zasługuje tu Magda Grąziowska. Siedząc blisko, można było zobaczyć prawdziwe łzy w jej oczach, prawdziwe emocje. Dodatkowo bardzo pasowała wizualnie do swojej roli (niczym Marusia z „Czterech pancernych i psa”).

Świetna scenografia Agaty Andrusyszyn, studentki V roku scenografii w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Sterylna, biała, niczym laboratorium/sala szpitala, gdzie na czynniki pierwsze rozbiera się ból wojny.

Moim zdaniem jednak reżyserce nie do końca udaje się pokazać obiektywnie (tak jak obiecuje w swoich wywiadach), że wojna nie tylko nie jest dla kobiet, ale nie jest dla nikogo. Taka właśnie powinna być teza tego spektaklu i tego mi trochę zbrakło. Mężczyźni w tej realizacji są pokazani dość jednoznacznie, a wydaje mi się ze zwłaszcza w dzisiejszych czasach są na równi skazani na odczłowieczenie w wojsku. I często wymaga się od nich tego kulturowo. Nie chce tu nikogo bronić, uprzedzając feministyczne komentarze, a jedynie powiedzieć, że wojna nie ma w sobie nic z człowieka, bez względu na płeć. Mimo to spektakl polecam. Zwłaszcza, że dotyka on, wydaje się (niestety), całkiem aktualnych problemów. W dobie rasowych nienawiści, podziałów i terroryzmu.

Kantor w happeningu uchwycony (Justyna Michalik „Idea bardzo konsekwentna. Happening i teatr happeningowy Tadeusza Kantora”)

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 4/2016)
Owijanie papierem toaletowym, jedzenie makaronu, wysypywanie węgla na nagą kobietę, noszenie walizek, plecaków i wielkiej koperty, chodzenie z „deską ostatniego ratunku”, czy chyba najbardziej rozpoznawane odtwarzanie kompozycji obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Tulpa”. – elementy z happeningów przygotowanych przez jednego z najznakomitszych polskich artystów Tadeusza Kantora kojarzy chyba każdy, kto choć odrobinę interesuje się sztuką XX wieku.

Choć happeningi zostały dokładnie opisane, sfotografowane, wyjaśnione przez samego artystę, choć nadal żyją świadkowie i uczestnicy tych działań artystycznych, ten fragment bogatej działalności Tadeusza Kantora nie doczekał się do tej pory całościowej i dogłębnej analizy.

Próbę zebrania, opisania, zanalizowania, wyjaśnienia wątpliwości dotyczących happeningów Kantora podjęła doktorantka Instytutu Sztuki PAN, wieloletnia współpracownica krakowskiej Cricoteki, Justyna Michalik. „Idea bardzo konsekwentna. Happening i teatr happeningowy Tadeusza Kantora” to prawie 300 stron opowieści nie tylko o faktach, choć od dokładnego chronologicznego opisu autorka rozpoczyna swoją analizę. Michalik pokusiła się o odnalezienie idei, inspiracji, źródeł, z jakich wyrosły pomysły artysty. Książka jest niezwykle bogato umocowana w źródłach – Michalik nie tylko odnalazła wiele tekstów, ale także obejrzała setki zdjęć, fragmentów filmowych zapisów działań Kantora. Udało jej się rozwikłać kilka wątpliwości i nieścisłości pojawiających się w dotychczasowej literaturze. Jak to przy naturze i specyfice happeningu bywa – pojawiły się także i nowe, do tej pory niezauważone. Kojarzyła fakty, elementy z codziennego życia artysty i ich prawdopodobny wpływ na powstające happeningi. 

Dzięki sumienności i dobrej dokumentacji Michalik odtworzyła drogę artystyczną, jaką w latach 60. kroczył Tadeusz Kantor. Poznajemy kolejne happeningi, dowiadujemy się nie tylko o ich przebiegu, ale także recepcji i wpływie, jaki miały na dalszą działalność Kantora. Plastyczno-teatralne formy artysty nie zostały wypreparowane z jego innej, równie ważnej działalności, choćby plastycznej czy scenograficznej. Wszystkie elementy składają się w całość tworząc czytelną i konsekwentną drogę artystyczną.

Przytoczenie faktów, uzupełnionych o interpretacje, choć zajmuje lwią część książki, nie jest jedynym elementem tej układanki. Michalik postarała się odtworzyć fenomen happeningów Kantora na tle światowej działalności tego ruchu. Mimo „żelaznej kurtyny”, utrudnionych możliwości kontaktu z Zachodem, rzadkich wyjazdów artysty a nawet chwilowych pozbawień paszportu, Kantor nie działał w próżni. Był w pełni świadomy tego, co dzieje się we współczesnej sztuce i w charakterystyczny dla siebie sposób filtrował tę wiedzę, doświadczenia, inspiracje przez siebie i swoją osobowość twórczą.

Całościowy obraz happeningowej działalności Kantora uzupełniają relacje i wywiady z uczestnikami i świadkami happeningów. Ich interpretacje, indywidualne spojrzenia wynikające choćby z roli, w jakiej uczestniczyli podczas happeningu, dodają tej bogato podbudowanej analizie świeżego, ludzkiego spojrzenia, tak ważnego przy analizie tego chimerycznego, niedookreślonego dzieła sztuki, powstałego na styku wielu form wyrazu artystycznego. Przecież happening dzieje się tylko tu i teraz, a wszelkie próby dokumentacji są już solidnym nadużyciem. Największe prawo do opisu mają właśnie świadkowie.

Michalik nie próbuje tworzyć nowego obrazu Kantora. Z opowieści o jego happeningach wyłania się obraz konsekwentnie realizującego swoje zamierzenia i przemyślenia artysty. Początkowo zachwycony happeningiem Kantor, w późniejszych latach nieco się nim rozczarował (zwłaszcza przekonaniem, że twórczość artystyczną mogą uprawiać wszyscy, bez względu na wiedzę i talent), rezygnując w dalszej działalności m.in. z partycypacji publiczności. Samej formy nie porzucił jednak nigdy, a autorka dopatruje się jej w realizacjach teatralnych Kantora – choćby w tym, że autor osobiście nadzorował i poprawiał wszystkie spektakle. Przecież pod koniec życia artysta – często i chętnie analizujący i komentujący swoją twórczość powiedział: „Ja za happening bym się dał zabić”.

„Kubuś” walczy na jubileusz (60-lecie Teatru Lalki i Aktora "Kubuś")

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 3/2016)
Przez wielu pełnoletnich lekceważony jako miejsce rozrywki dla dzieci, niedoceniany, bo przecież daje radość tylko niedorosłym, traktowany niepoważnie, bo opowiada bajki. Kielecki Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”, choć lekko i często nazywany najwyżej „teatrzykiem”, może pochwalić się 60-letnią historią.

Fot. Bartek Warzecha
Nic dziwnego, że jubileuszowe propozycje teatru są przeznaczone raczej dla dorosłych. Kochany przez dzieci teatr musi walczyć, aby także w świecie dorosłych zasłużyć na miano najstarszej i najważniejszej instytucji kulturalnej dla najmłodszych w mieście.

Swą okrągłą rocznicę „Kubuś uczcił” publikacją książkową oraz słuchowiskiem radiowym. „Forma-barwa-faktura” Kamila Kopani to próba analizy historii teatru widzianej przez pryzmat scenografów i scenografii powstających do licznych "kubusiowych" spektakli. Słuchowisko „Nasz teatr” opowiada o założycielu teatru Stefanie Karskim i mrocznych, trudnych pierwszych latach działalności kieleckiej sceny.

Kamil Kopania „Forma-barwa-faktura”

Niepozorna rozmiarem książka to solidna dawka wiedzy o historii kieleckiego teatru, opowiedziana jednak zupełnie inaczej niż dotychczas. Bogata w źródła i przypisy pozycja pokazuje głównie scenografie do spektakli, ale nie pod kątem „teatralnym”, lecz bardziej plastycznym. Kopania dopatruje się związków pomiędzy dekoracjami i lalkami, a inną plastyczną działalnością ich twórców. Wspomina tych, którzy – jego zdaniem – odegrali kluczową rolę w historii kieleckiego „Kubusia”: Helenę Naksianowicz, Adama Kiliana, Alexandra Andrzeja Łabińca, Joannę Braun i Mikołaja Maleszę oraz Urszulę Kubicz-Fik.

Nie boi się odważnych skojarzeń, poszukując paraleli pomiędzy ich działalnością plastyczną a scenograficzną. W naturalnych kolażach Naksianowicz znajduje nie tylko umiłowanie do różnych struktur, faktur, barw, ale także umiejętność organizacji i przestrzeni i zamiłowanie do natury, które także widoczne były w jej projektach scenograficznych. Choć nie była eksperymentatorką, jej realistyczne lalki teatralne przemawiały do dziecięcej publiczności, gwarantując widzom spektakli „kubusiowych” magiczne i niezapomniane przeżycia. Kopania zauważa także konieczność scalenia dorobku jednej z pierwszych scenografek. 

U Adama Kiliana dopatruje się inspiracji sztuką ludową, potraktowaną nie jako zbiór motywów do odtworzenia dla folklorysty, ale działalność szczerą, autentyczną i niezwykle bogatą estetycznie. Obserwując twórczość malarską Alexandra Andrzeja Łabińca dostrzega ekspresję, dynamiczność, analizując scenografie Joanny Braun – umiłowanie do malowania nastroju za pomocą barw. Mikołaj Malesza to dla Kopani przede wszystkim artysta, który zarówno w sztukach plastycznych jak i scenografiach realizuje swoją wizję świata, kiedyś ekspresyjnego, bałaganiarskiego i przesyconego barwami, współcześnie uporządkowanego, stonowanego i „miękkiego”. Kopania docenia także pracę scenografki Urszuli Kubicz-Fik, a zwłaszcza twórcze i niestereotypowe czerpanie motywów z obcych, często bardzo odległych kultur.

„Forma-barwa-faktura” to nie tylko analiza scenografii. To także dobitna i bezpośrednia ocena kondycji kieleckiej sceny, a raczej niesłychanie trudnych warunków, w jakich egzystuje od samego początku. Brak odpowiedniego budynku, zaplecza, brak wsparcia przez lata ze strony władz, aby tę sytuację zmienić – Kamil Kopania punktuje zaniechania i zaniedbania, które wpływają na pozycję naszego „Kubusia” nie tylko w Kielcach, ale i w całej Polsce.

Szkoda, że ta dobrze napisana analiza ma jeden wydawniczy minus. Czytając o scenografii ma się ochotę poszukać opisywanych treści – detali, faktur, szkiców, kresek, barw - na reprodukcjach i fotografiach. Dużo z nich jest jednak zbyt mała, co dla czytelników może być sporą niedogodnością.

„Nasz teatr”

Majątek mieścił się w dwóch walizkach. Na spektakle zespól docierał pieszo, furmanką, koleją lub autobusem, a aktorzy pracowali społecznie. O tych mrocznych, choć romantycznych czasach początków kieleckiego „Kubusia” opowiada słuchowisko radiowe przygotowane z okazji jubileuszu kieleckiej sceny.

Amatorski zespół nie przetrwałby długo w takich warunkach, gdyby nie osoba założyciela, pomysłodawcy i ideologa kieleckiego „Kubusia” Stefana Karskiego. Swojego głosu użyczył tej postaci Adam Woronowicz, znany ze spektakli Grzegorza Jarzyny, filmowej roli księdza Jerzego Popiełuszki, czy niezwykle wyrazistej postaci pułkownika UB w serialu „Czas honoru”. Karski w słuchowisku to wizjoner, człowiek czystego serca i niezły uparciuch, który dobro teatru, a co za tym idzie – dobro dzieci – stawia ponad wszystko. Teatralną misję traktuje niezwykle dojrzale, poważnie i odpowiedzialnie. Szczery do bólu, gdy zostaje skonfrontowany z „dorosłym” światem partii, zgód, uprawnień, układów i układzików staje się bezbronny jak dziecko.

Okazuje się, że nawet amatorski teatrzyk dla dzieci nie uchronił się od nacisków władzy, konieczności partyjnej przynależności, a misja założyciela teatru niekoniecznie pokrywa się z planami zespołu. Komórka partyjna to nie tylko sposób na przetrwanie i upaństwowienie „Kubusia”. To – dla niektórych metoda – aby umniejszyć rolę Karskiego, rozegrać własną grę, w której, to nie dobro teatru staje się najważniejsze, ale prywatne czy polecone interesy. Te dylematy, relacje międzyludzkie, kłótnie, dobrze rozegrali aktorzy: gościnnie Patryk Pietrzak i Robert T. Majewski oraz partnerujący im członkowie zespołu „Kubusia”: Magdalena Daniel, Ewa Lubacz, Błażej Twarowski oraz Agata Sobota i Michał Olszewski. 

Założenie i pierwsze lata istnienia „Kubusia” nie były kolejną bajką, którą można opowiadać dzieciom do poduszki. Autorka scenariusza, dramatopisarka Elżbieta Chowaniec i reżyser słuchowiska, obecny dyrektor Robert Drobniuch stworzyli ponadczasową opowieść dla dorosłych o trudnych wyborach, pozostawaniu w zgodzie z samym sobą i cenie, jaką trzeba zapłacić za bezkompromisowość i wierność ideałom.

Magia rodziny (Premiera Teatru Mimo To)

Agata Kulik
("Projektor" - 3/2016)
Przy ulicy Jagiellońskiej w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niesłyszących i Słabosłyszących w Kielcach mieści się „Teatrzyk Mimo To”. Teatrzyk to niezwykły, z wielu powodów. 
 
Po pierwsze to teatr pantominy, po drugie grają w nim dzieci niesłyszące i niedosłyszące, po trzecie to miejsce, gdzie dzieje się prawdziwa magia, po czwarte teatrzyk ten, choć nieliczni o nim wiedzą zdobywa liczne nagrody. Można by wymieniać jeszcze dalsze niezwykłości, ale zachęcam do zobaczenia go na własne oczy.

„Teatrzyk Mimo To” to teatr nad wyraz dojrzały, świadomy scenicznie. Na co dzień opiekują się nim Małgorzata Kardasińska-Kolasa oraz Magdalena Kuta. To one tworzą adaptacje, reżyserują i projektują scenografię do przedstawień. 

Co roku zespół wyjeżdża do Szczecina na Ogólnopolski Przegląd Teatrów Dzieci i Młodzieży z Wadą Słuchu, odbywający się na deskach Teatru Lalek „Pleciuga”. Co roku na przeglądzie obowiązuje inny temat przewodni. Bieżąca edycja odbywa się pod hasłem: „My i świat”. „Teatrzyk Mimo To” zreinterpretował to motto jako: my – dzieci i to, co nas otacza, to co nas w ten świat wprowadza i do życia w tym świecie przygotowuje czyli rodzina. 

Zespół przygotował więc autorskie przedstawienie pod tytułem: „Znajdziesz mnie tam, gdzie wszystko jest miłością”. Spektakl pokazuje dwie rodziny: pierwszą, w której dzieckiem rodzice się nie interesują, a ono – w zasadzie powinno się tylko uczyć i bron boże nie przeszkadzać rodzicom, zajętym oglądaniem seriali (mama) czy sprzątaniem (tata).

Druga rodzina to z kolei rodzina pełna miłości i wzajemnego szacunku. Spędza wspólnie czas, razem się bawi i dzieli, między siebie, obowiązki. Problem poruszony w spektaklu wydaje się dość oczywisty, a jednak – niestety tak nie jest. Rozmowa z pedagogami daje jasną odpowiedź: brak ostoi w postaci rodziny, to plaga naszych czasów. Od dzieci wymaga się wciąż bycia najlepszym. A co z tymi z rozbitych rodzin? Z dysfunkcyjnych rodzin?

Kochająca rodzina to prawdziwy skarb naszych czasów. Taka rodzina to najbardziej wartościowy dar, jaki możemy dać naszym dzieciom. Dlatego każdy rodzic spektakl powinien ten zobaczyć i potraktować jako swoisty rachunek sumienia.

Rozedrgane emocje ("Wibracje", Kielecki Teatr Tańca)

Agata Kulik
("Projektor" - 3/2015)
„Wibracje” to tytuł najnowszej premiery Kieleckiego Teatru Tańca, a zarazem spektakl otwierający XVI Festiwal Tańca „Kielce 2016”. To inscenizacja, na którą składają się dwa przedstawienia – inspirowany cytatem z Ewangelii według św. Łukasza „Kto jest moim bliźnim?” oraz „Poza horyzont”. Choreografie, oparte na technikach tańca współczesnego, stworzyli wybitni polscy twórcy: Jacek Przybyłowicz i Robert Bondara.
 
„Wibracje” to spektakl oparty na tańcu zespołowym, obie części wykorzystują nowoczesne techniki i style taneczne. Ważne w nich są ruch i emocje, brak w nich linearnej opowieści jako takiej, bardziej bazują na doświadczeniach, odczuciach i wzajemnych interakcjach pomiędzy artystami.
 
Łk 10,29 („Kto jest moim bliźnim?”) zdaniem twórcy –Roberta Bondary – oprócz nawiązań biblijnych mówi o relacjach międzyludzkich w sytuacji, kiedy człowiek nie idzie zgodnie z nurtem, a podąża pod prąd. Nie jest to spektakl, który ma swoją fabułę, ale też nie można powiedzieć, że jest to coś zupełnie abstrakcyjnego. Spektakl ten dzieli się jakby na dwie części: w pierwszej ukazana jest zakochana para (Lilia Zakharova, Krzysztof Dziarmaga), niby Adam i Ewa lub greccy bogowie, zamknięci w swoim świecie, zajęci tylko sobą. W tą intymną przestrzeń zaczynają jednak wkradać się obcy i próbują ją zniszczyć. Chcą skłócić i rozdzielić kochanków. Druga część, to z jednej strony próba dopasowania się do otoczenia, z drugiej zaś to walka z ogółem społeczeństwa, walka o swoja indywidualność.
 
Kostiumy przygotowała młoda uzdolniona scenografka Agata Roguska – stypendystka Wydziału Scenografii na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, obecnie magistrantka w pracowni scenografii operowej pod kierunkiem prof. Pawła Dobrzyckiego.
 
Poza horyzontem – to kolejne na kieleckiej scenie, po „Monochromie”, przedstawienie Jacka Przybyłowicza. Choreograf podkreślił, że punktem wyjścia było przeniesienie doświadczeń z codziennego życia artysty, który – z uwagi na charakter swojego zawodu – wiele podróżuje, „żyjąc na walizkach”. Jednoczenie wchodzi on w interakcje ze światem, który go otacza, zawiera nowe znajomości, wiążą go nowe emocje, odczucia, doświadczenia. Spektakl ten jeszcze bardziej abstrakcyjny od „Kto jest moim bliźnim?”, został oparty na emocjach i wzajemnych relacjach. Widać w nim radość, beztroskę, ale również tęsknotę, pewien porządek oraz harmonię. Tancerze w nowoczesnych tunikach, w różnych odcieniach szarości z dwiema plamkami koloru różu i niebieskiego, w postaci strojów protagonistów (Joanna Połowczyk, Grzegorz Pańtak) wyglądają na scenie bardzo plastycznie, ma się wrażenie, że Przybyłowicz wręcz maluje kadry. Cudowna scena z napisem, który jest zarazem mottem tego przedstawienia – choreograf łączy w niej różne środki sceniczne z doskonałym wyczuciem.
 
Jacek Przybyłowicz do swojej realizacji, oprócz muzyki Jana Sebastiana Bacha i Claude’a Debussy’ego, wykorzystał również utwory zespołu folkowego z Mongolii – Anda Union czerpiącego z tych, zapominanych już często pieśni i melodii, tworząc muzykę w niezapomnianym klimacie. Wszystko to sprawia, że spektakl ma w sobie niezwykłą lekkość, a za razem magiczny/ mistyczny wdzięk.

Karuzela życia i śmierci z trumną w tle („Wszyscy chcą żyć” Hanocha Levina)

Agata Kulik
("Projektor" - 2/2016)
Lunapark, karuzela, wesołe miasteczko z jednej strony, to wszystko łączymy z zabawą, rozrywką. Z drugiej strony to sceneria, która często kojarzy nam się z grozą, adrenaliną, a nawet horrorem. Karuzela zaś, to często synonim życia, które się kręci tak szybko, że zdajemy nie widzieć albo zapominać o ważnych sprawach oraz o tym, że kiedyś się kończy.

W takiej scenerii umiejscowił właśnie swój spektakl Dawid Żłobiński, który dramatem „Wszyscy chcą żyć” Hanocha Levina zadebiutował na kieleckiej scenie Teatru im. Stefana Żeromskiego, tym razem jako reżyser. Sztuka izraelskiego dramaturga miała jednocześnie w Kielcach swoja polską prapremierę, która głośno odbiła się echem w mediach, a to m. in. za sprawą konkursu związanego z przedstawieniem, w którym do wygrania jest trumna. Nagroda kontrowersyjna – być może dlatego, że w naszej kulturze o śmierci się nie rozmawia, nie wywołuje się wilka z lasu, tym bardziej ze śmierci się nie śmieje, czy nie żartuje.

Jak można się spodziewać spektakl jest o śmierci, a może raczej o bezwarunkowej chęci życia. Ile razy narzekamy na nasze życie, ile razy powtarzamy, że nie ma sensu, najczęściej z błahych powodów. Hrabia Pozna (w tej roli Krzysztof Grabowski) też z życia był niezadowolony. A wszystko to z powodu musztardy dijon, a w zasadzie z powodu braku musztardy dijon, zamiast której musiał spożyć sarepską.

Sytuacja diametralnie się zmienia, gdy zjawia się Pod-Anioł Śmierci (Edward Janaszek) – wtedy sarepska wydaje się być najwspanialszą musztardą, ba nawet bez musztardy jedzenie wydaje się być wyśmienite. Cóż w spektaklu Pozna ma czterdzieści parę lat, w oryginale Levina pięćdziesiąt, niby nieduża różnica, lecz dla niektórych wydaje się kolosalna. 40 lat to jeszcze młodzieniec, dla innych 50 lat to już starzec. Co ciekawe granice te przesuwają się wraz z naszym wiekiem. Widać to doskonale, kiedy Hrabia rozmawia ze swoimi rodzicami o umieraniu. Czemu tak się dzieje? Bo żyjemy jak Hrabia Pozna – uciekamy od śmierci, żyjąc jakby nie dotyczyła tylko nas.

Tak jak Hrabia, kiedy przyjdzie wiadomość o końcu nieuchronnym, człowiek próbuje się układać ze śmiercią. Hrabia wytargował, iż może w ciągu trzech dni znaleźć za siebie zastępstwo. Zadanie to wydało mu się nad wyraz proste. Przecież tylu ludzi nienawidzi swojego życia, tylu ludzi go kocha, no a w końcu przecież ma pieniądze – na pewno znajdzie się wielu chętnych, nie tylko jeden. Niestety okazuje się, że jednak jak to mówi Pozna: Cóż za tragedia, wszyscy chcą żyć! Okazuje się, że życie dla każdego ostatecznie ma nieocenioną wartość, nawet dla tych, którzy umrą za chwilę, dla starych, kalekich i niedołężnych. Żłobiński przedstawia wszystkie te postacie niczym swoisty danse macabre – ludzi półżywych, półumarłych. Wirujących na karuzeli, ale nie chcących z niej zejść. Te drugoplanowe role były naprawdę świetnie zagrane, a sceny zbiorowe były, jak dla mnie, najlepszymi w całym spektaklu. Wraz z muzyką na żywo nieocenionego zespołu Tempero przenosiły w fantasmagoryczny, upiorny, ale jakże prawdziwy świat.

Hrabia Pozna nie daje za wygraną i upokarza się na różne sposoby, by zastępstwo za siebie znaleźć – pokazuje jak wiele może człowiek znieść, by tylko żyć, ale czy życie bez jaj ma sens? Dla Pozny mimo wszystko ma.

Moim zdaniem był to udany debiut Dawida Żłobińskiego w nowej roli, choć i jego aktorska cząstka, w postaci kreacji służącego Bamba, była godna uznania. Bardzo przypadła mi do gustu scenografia – mroczna, symboliczna zaprojektowana przez Hannę Szymczak. Role drugoplanowe – perfekcyjne. Pomysł z muzyką na żywo, był również trafiony w dziesiątkę. Klezmerski zespól z Krakowa – Tempero wprowadził do spektaklu niezapomnianą atmosferę i stanowił jakość samą w sobie.

Premierze towarzyszyła też, kontrowersyjna już od paru lat, wystawa zdjęć z kalendarza producenta trumien „Lindner”. Seksowne półnagie kobiety pozujące przy trumnach, jednych szokują i obrażają. Innym mówią, że wszystko to jest również częścią naszego życia, częścią, o której nie chcemy pamiętać, ale może warto się z nią oswoić, bo jest naturalna i nieuchronna.

Sens życia według Gęsi („A niech to gęś kopnie”, „W butach. Kot w butach”)

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 2/2016)
Fot. Bartek Warzecha
Po co się żyje? Czy to, co nam się przytrafia naprawdę ma sens? Czy można zrezygnować z siebie i swojej przyszłości? Takie pytania zadają sobie z pewnością – przynajmniej od czasu do czasu – wszyscy dorośli. Czy da się o tym ciekawie opowiedzieć dzieciom? To niełatwe zadanie postawiła sobie królowa polskiej dramaturgii dziecięcej Marta Guśniowska, tworząc „A niech to gęś kopnie”. Historia przypadła do gustu dyrektorowi Robertowi Drobniuchowi, który przeniósł opowieść na deski sceny teatru „Kubuś”.

Główną bohaterką, a raczej antybohaterką opowieści jest zniechęcona do życia, świata i własnej poetyckiej twórczości Gęś. Niezrozumiana przez kurzą resztę podwórka, pogrążona w samotności i czarnej rozpaczy, postanawia skończyć swój marny żywot i ofiarować się Lisowi na kolację. Ten – jak to u Guśniowskiej bywa – działa wbrew baśniowym i przyrodniczym schematom i Gęsi odmawia. Ta nie rezygnuje – gdy Lis zamyka jest drzwi, wchodzi oknem, a właściwie lodówką. Rudzielec, aby pozbyć się niechcianej towarzyszki, nie zostawia jej bez pomocy – razem z nią wędruje do Wilka, który podobno ochoczo zgadza się na takie propozycje, nawet wtedy, gdy kolacja zapowiada się chudo i żylasto.

Tekst skrzy się dowcipami i żartami, Guśniowska żongluje stereotypami, dowolnie je zmieniając i przekształcając. W tej wyjątkowo karkołomnej konwencji – w końcu mówimy o dowcipnej historii o depresji – doskonale sprawdzają się wszyscy aktorzy. Agata Sobota stworzyła kreację niezwykle dramatycznej w gestach, damulkowatej, ale upartej i odważnej Gęsi. Partneruje jej pocieszny, sympatyczny, trochę mało sprytny Lis Michała Olszewskiego. Niedźwiedź (Andrzej Kuba Sielski) jest elegantem popijającym herbatkę, Narrator (Błażej Twarowski) agresywnym „dziennikarzyną” szukającym na siłę sensacji, a Wydra (Beata Orłowska) ma w kontrakcie straszenie pasażerów, których przewozi na drugą stronę rzeki.

Co prawda nie wszystkie błyskotliwe dialogi są czytelne dla małych widzów, ale i oni nie nudzą się na spektaklu. Wszystko za sprawą dobrej, bogatej, niezwykle pomysłowej inscenizacji. Każda część spektaklu rozgrywana jest w innej konwencji teatralnej. Mamy więc teatr cieni, duże, małe średnie, wypukłe i płaskie lalki, mamy postaci zbudowane z kilku części, wielkie plansze pozwalające na dowolne przekładanie namagnesowanych części bohaterów oraz rekwizytów. Dekoracje zmieniają się błyskawicznie, podsycając zainteresowanie i ciekawość dziecięcej widowni. Autorką tej wyjątkowej scenografii jest Katarzyna Pielużek. Atmosferę podgrzewa także muzyka Sambora Dudzińskiego, doskonale komponująca się ze stroną plastyczną i dynamiką spektaklu.

„A niech to gęś kopnie” to sprawnie napisana i zrealizowana opowieść, która można polecić i małym i dużym. Ci pierwsi zachwycą się dynamiką, stroną plastyczną i muzyczną. Dorosłym przypomni, że sensu życia nie da się pożyczyć, trzeba odnaleźć go samodzielnie, a na dodatek czasami dzieje się to przez czysty przypadek.

Koci PR

Co zrobić, gdy zostaje się prawie pominiętym w spadku? Jak zdobyć szczęście i ustawić się w życiu? Zwykle bajki i baśnie pokazują szlachetnych, uczciwych bohaterów, którzy swoją odwagą i pracowitością „zarabiają” na nagrodę. Charles Perrault w klasycznej baśni pokazuje, że cel da się osiągnąć inaczej. Wystarczy ekstrawagancki i gadający kot, który na dodatek chodzi w butach i jego spryt, skłonność do konfabulacji oraz umiłowanie do oszustw. 

Tę właśnie – niejednoznaczną edukacyjnie – baśń o kocie w butach wystawił na deskach teatru „Kubuś” Piotr Ziniewicz. Reżyser i autor tekstu ubrał opowieść we współczesny kostium – aktorzy mówią zgrabnym, rymowanym napisanym przez Ziniewicza tekstem, a miejscem akcji jest śmietnisko jakiejś metropolii, a nie baśniowa kraina. Kotu daleko do bajkowego zwierzątka w czerwonych butach z cholewkami. Jest przystojnym, postawnym elegancikiem w garniturze w panterkę, skrywającym gołą klatę i przypomina agenta służb specjalnych 007 Jamesa Bonda. Co prawda na nogach ma zużyte trampki swojego pana Janka, ale kto dostrzeże takie szczegóły, zauroczony kocią pewnością siebie i wrodzonym czarem. Na dodatek tak wspaniale dba o wizerunek swojego właściciela. Grający tę rolę Zdzisław Reczyński doskonale oddał charakter i postawę tego agenturalnego kocura.

Nic dziwnego, że kot jest taki, skoro musi umieć poruszać się w miejskiej dżungli, w której dostępu do króla (Andrzej Skorodzień), obwieszonego symbolami cwaniactwa i tandety, czyli złotymi łańcuchami, bronią agenci ochrony w czarnych okularach i garniturach (Ewa Lubacz i Jolanta Kęćko). Gdzie królowa mdleje lub je zbyt dużo (Małgorzata Oracz), a jej córka, królewna Klaudynka (Magdalena Daniel) nie rozstaje się ze smartfonem i robi selfie w każdych okolicznościach, podkreślając przy okazji swą ważną pozycję na portalach społecznościowych. Gdzie ucztę robi się przy grillu, zamiast karocą podróżuje się samochodem, zboże kosi nie kosą, a ogrodowymi kosiarkami do trawy. W takim środowisku zwykły kot z bajki nie dałby rady.

Na przeciwległym biegunie do tego pustego, tandetnego, plastikowego świata pozostaje właściciel kota Janek (Błażej Twarowski). Szlachetny i niezaradny, aż do bólu, czeka gdzieś pomiędzy miejskimi śmietnikami, aż kot zrealizuje swój plan. Nie ma nic do powiedzenia i nie potrafi o siebie zadbać. Nawet złowioną przez kota rybę kradnie mu okrutny i przerażający Czarnoksiężnik. Gdy koci agent doprowadza plan do końca nawet wtedy Janek nie potrafi głośno zaprotestować, że metody zdobycia bogactwa, ręki królewny i zachwytu króla są nie do końca uczciwe. Zostaje zakrzyczany, poddaje się jak zwykle, bez walki i płynie na fali zrobionego przez kota solidnego PR-u. 

„W butach. Kot w butach” ma niewątpliwe walory inscenizacyjne. Spektakl toczy się wartko, akcja wzbudza zachwyt dziecięcej widowni dodatkowo wciąganej do tańców, udziału w plebiscycie na popularność mleka, pomocy w złapaniu kuropatwy – prezentu dla króla. Bondowskie klimaty doskonale podkreśla także muzyka skomponowana przez Sebastiana Kalińskiego, który zręcznie wplótł w linię melodyczną fragmenty największych przebojów z filmów o agencie 007.

Wątpliwości budzi jednak przesłanie opowieści. Co prawda kot rozprawił się ze złym czarownikiem, który terroryzował okolicę, ale zrobił to jakby mimochodem, tylko po to, aby osiągnąć zakładany przez siebie cel – zdobyć zamek dla swojego pana. Co prawda Janek protestuje przeciwko kocim krętactwom, ale niezbyt energicznie. Na dodatek agentki przekonują dziecięcą publiczność, że przecież dzięki kłamstwom kota stało się wiele dobrego. Czy „W butach. Kot w butach” to pochwała oszustw i nieuczciwości? A może próba pokazania, że współczesne bycie na świeczniku nie może się bez nich obejść? Obawiam się jednak, że młodym widzom będzie trudno go odczytać. Przecież często to właśnie dla nich „bycie znanym i bogatym” jest jednym z najskrytszych marzeń, bo tak trudno odróżnić im prawdziwą wartość i zalety od celebryckiego blichtru. Na szczęście mroki kociego PR mogą pomóc rozjaśnić rodzice. Ale tylko pod warunkiem, że sami nie popierają panoszącego się współcześnie cwaniactwa.

Warsztaty w teatrze, teatr w warsztacie (10 lat życia teatralnego w Bazie Zbożowej)


Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 2/2016)
Gdy dziesięć lat temu dawne budynki milicyjne na ulicy Zbożowej trafiły w ręce i pod kuratelę stowarzyszeń i fundacji trudno było sobie wyobrazić tam jakąkolwiek działalność.
 
Fot. Wojciech Habdas
Pomieszczenia biurowe straszyły odrapanymi ścianami i wystającymi z nich kablami, toalety praktycznie nie nadawały się do użytku. Hale pachniały starym smarem, brudem, rdzą i opuszczeniem. Ze ścian łuszczyła się farba, trzeba było patrzeć pod nogi, aby przypadkiem nie wpaść w jakimś niezabezpieczony kanał. Było ciemno, zimno, trochę strasznie.

Na drodze do teatru…

Mimo to, ta przestrzeń dawała wielka nadzieję. Wzorem innych miast opuszczone hale fabryczne miały stać się miejscem alternatywnej kultury, tyglem sztuk wszelakich, na które w miejskich instytucjach kultury do tej pory miejsca nie było. Naprawiana i przerabiana własnym sumptem przestrzeń stopniowo zmieniała nie tylko wizerunek, ale i znaczenie. Olbrzymie przestrzenie podzielone na mniejsze – warsztatowe, lakiernie, garaże, kanały zaczęto nazywać galeriami, pracowniami, salami ćwiczeń, studiami, pracowniami plastycznymi czy muzycznymi i wreszcie salami teatralnymi. Choć docierało się do nich przez ciągle opuszczone i niezagospodarowane wielkie hale, to po przekroczeniu linii, bramy, drzwi czy odsłonięciu kotary wkraczało się do strefy autorskiej wypowiedzi muzycznej, plastycznej czy teatralnej. Choć architektonicznie nadal pachniało prowizorką, już wtedy w „Bazie” można było uczestniczyć w wyjątkowych wydarzeniach, być świadkiem ogromnych dalekosiężnych planów i prób ich realizacji, choć – trzeba przyznać – dokonywanych często już z mniejszym rozmachem. Nie wszystkie w ogóle udało się dokończyć. Do skutku nie doszedł planowany przez Grzegorza Artmana Teatr Magellana i Galeria Gatunki Sferyczne.

Tym się udało…
Innym poszło znacznie lepiej. W Bazie Zbożowej od wielu lat działają teatr Ecce Homo i – krócej, ale także intensywnie – Teatr Zbożowy. Zespoły znacznie różnią się od siebie. Ecce Homo to najpoważniejszy i najbardziej doświadczony alternatywny zespół teatralny naszego miasta, który lada moment świętować będzie 20-lecie istnienia. Teatr Zbożowy Fundacji Studio TM to coś w rodzaju teatralnej akademii. Dorota i Artur Anyżowie przy współpracy z innymi artystami prowadzą równolegle kilka zespołów teatralnych dla małych i większych, kładąc nacisk nie tylko na formę artystyczną tworzonych przedstawień, ale także na terapię przez sztukę.

Ecce Baza

W drugiej połowie 2007 r. w starej spawalni samochodowej oddano pierwszą wyremontowaną salę teatralną, którą zasiedliło Stowarzyszenie Artystyczne „Teatr Ecce Homo”. Było to jedno z pierwszych pomieszczeń ukończonych pod klucz w Bazie Zbożowej. Ten sukces teatr z pewnością może zawdzięczać menadżerce i kierownikowi artystycznemu zespołu Annie Kantyce-Greli. Już w oczekiwaniu na tę przestrzeń zespół Ecce Homo próbował i organizował warsztaty na Zbożowej. Na stronie teatru można znaleźć zdjęcia z prób do „Don Juana” prowadzonych w wielkiej pustej hali. Za rekwizyty służyły młodym aktorom fotele z zardzewiałego autobusu kryjącego się na tyłach Bazy Zbożowej. Gdy wyremontowano ich prawdziwą przestrzeń nastąpiła prawdziwa zmiana siedziby. Z nieteatralnej, choć gościnnej sali gimnastycznej kieleckiego „plastyka” zespół przeniósł się do pachnącej nowością i przystosowanej specjalnie dla nich sali prób i spektakli. Ta przeprowadzka stała się jednocześnie symbolicznym zwrotem w rozwoju teatru. Wszystko dzięki nawiązanej współpracy z aktorem, autorem wielu monodramów i absolwentem Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy Marcinem Bortkiewiczem. Zespół Ecce Homo zaczął mierzyć się z literaturą z najwyższej półki. „Wybraniec” – groteskowa opowieść o średniowiecznym grzechu powstała w oparciu o prozę Tomasza Manna i „Gesta Romanorum”. „Padamme, padamme” – to sceniczna wersja „Oddziału chorych na raka” Aleksandra Sołżenicyna. Potem przyszła pora na Bergmana i jego „Personę”, tekst współczesny Piotra Rowickiego „Tinky Winky”, „Łaskawe” Jonathana Littella (przedstawienie „Grosse Action”), „Sukkubę” według „Solaris” Stanisława Lema i inspirowany filmami Bergmana, Antonioniego i Felliniego „Vattane!”. Reżyser ze słupskiego teatru Rondo Stanisław Miedziewski uzupełnił repertuar m.in. o „Gracza” Fiodora Dostojewskiego i „Don Juana” Moliera.

Repertuar osiągnięć

W ciągu dziewięciu lat „zasiedzenia” Bazy Zbożowej Ecce Homo wyprodukowało aż szesnaście spektakli. Wiele z nich na stałe weszło do repertuaru zespołu i cyklicznie, co kilka miesięcy są pokazywane publiczności. Na zespół posypał się także deszcz nagród na ogólnopolskich przeglądach teatralnych, m.in. I nagroda na Festiwalu Małych Form Teatralnych w Ostrołęce za „Personę”, Grand Prix XX Ogólnopolskiej Biesiady Teatralnej w Horyńcu Zdroju i XI Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Amatorskich „Garderoba Białołęki” w 2009 roku za „Padamme, padamme”, dwie nagrody na II Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Studenckich w Warszawie w lipcu 2012 roku: za spektakl i nagroda reżyserska dla Marcina Bortkiewicza za spektakl „Grosse Aktion”. Nagradzano reżyserię, spektakle, kreacje aktorskie, swoje wyróżnienia dawała także festiwalowa publiczność z różnych konkursów. Teatr docenił także aktor Jan Nowicki, który w 2013 roku współpracował z Ecce Homo przy spektaklu „Łagodna” według opowiadania Fiodora Dostojewskiego. Zachwycony pracą i umiejętnościami grupy podarował czek na 10 tys. złotych. Młodzi aktorzy zaprezentowali się także na festiwalu Fringe w Edynburgu w 2008 roku, sześciokrotnie pokazując publiczności „Padamme, padamme”.

Zapuszczone korzenie
Ecce Homo zmieniło się przez te dziewięć lat nie do poznania. Gdy opuszczali salę „plastyka” byli grupą młodych ludzi z otwartymi sercami, szczerością i chęcią artystycznej wypowiedzi, którymi pokrywali niewielkie umiejętności sceniczne i reżyserskie (młodzi ludzie często samodzielnie reżyserowali swoje scenariusze). Teraz są zespołem teatralnym z prawdziwego zdarzenia i mimo, że często borykają się z problemami finansowymi (na festiwal w Edynburgu zgromadzili tylko połowę kwoty, więc byli zmuszeni skrócić swój pobyt), mają dużo doświadczenia i coraz większe umiejętności, które – dzięki swojej solidnej bazie lokalowej – mogą w dowolnym rytmie, na dowolnych zasadach szlifować i pielęgnować. Swoje sceniczne obycie i umiejętności stale rozwijają dzięki licznym organizowanym w Bazie Zbożowej warsztatom prowadzonym przez artystów, m.in. Marka Kościółka i kontaktom z innymi zespołami, choćby Teatrem Kapitalnym z Ciekot.

Baza alternatywy

Ecce Homo rozwija skrzydła nie tylko jako zespół teatralny, ale także jako centrum promocji alternatywnej kultury teatralnej w Polsce. Od lat piętnastu stowarzyszenie organizuje Przegląd Teatrów Alternatywnych, a przestrzenie Bazy Zbożowej mogą gościć grupy teatralne z całej Polski, choćby poznański duet „Porywacze ciał”, teatr Nikoli z Krakowa, słupskie Rondo, teatr Wiczy z Torunia, warszawską Academię, Starą ProchOFFnię. W mieście, gdzie przyjezdne spektakle to głównie farsy i komedie to rzecz nie do przecenienia. Choć przeglądowi coraz częściej towarzyszą wystawy, czasami koncerty i inne wydarzenia, to – patrząc na rozwój i siłę Ecce Homo – chciałoby się w Kielcach w Bazie Zbożowej zobaczyć legendy polskiej sceny kiedyś nieinstytucjonalnej, dawno u nas nie widziany Teatr Ósmego Dnia czy Biuro Podróży lub produkcje niezwykle ciekawej i inspirującej Komuny Warszawa i skupionych wokół niej artystów i tancerzy.

Pełną parą w teatr

O ile Ecce Homo jest ustabilizowaną formacją teatralną, o tyle Teatr Zbożowy to twór ulegający dynamicznym przemianom, zgodnie z charakterem i temperamentem jego założycieli Doroty i Artura Anyżów. Fundacja Studio TM działa na Zbożowej od 2009 roku. Głównym projektem jest właśnie teatr, miejsce artystycznej pracy dla czterech równolegle prowadzonych zespołów teatralnych dzieci i młodzieży. Najmłodsi aktorzy chodzą do przedszkola czy pierwszych klas szkoły podstawowej, najstarsi – niedługo będą pisać maturę i próbować swych sił podczas egzaminów do szkół teatralnych. Każdy zespół pracuje oddzielnie, choć zdarzają się i wspólne projekty.
Teatr Zbożowy także może pochwalić się swoją przestrzenią, choć nie tak ukończoną i wypieszczoną jak w przypadku Ecce Homo. Ze względu na ilość zajęć, zadań i działań są zmuszeni wykorzystywać kompletnie nieteatralną scenę klubu „Kotłownia”.

Nie tylko Baza

Teatr Zbożowy daje średnio pięć premier rocznie, także może pochwalić się licznymi nagrodami na przeglądach teatralnych zwłaszcza dla dzieci i młodzieży poniżej 18 roku życia., choćby dwoma nagrodami i dwoma wyróżnieniami na XXXI Ogólnopolskich Konfrontacjach Teatrów Młodzieżowych Centrum w Łodzi w 2013 roku za „Serenadę” Mrożka. Zespół nie boi się trudnych wyzwań poważnej literatury. Wśród premier są m.in. II część „Dziadów”, „Balladyna”, „Obłęd”, „Dawid Rubinowicz”, „Opowieść wigilijna”, a nawet średniowieczne „Kazania świętokrzyskie”. Anyżowie nie ograniczają swojej działalności do Bazy Zbożowej. Prowadzą grupy teatralne w Piekoszowie, Chęcinach, domach dziecka, aktywizując np. emerytów, bezrobotnych, młodzież i dzieciaki.

Otworki i przemijanie

To jednak nie jedyna działalność Fundacji. Z powodzeniem realizują projekty o tematyce żydowskiej – choćby wspaniałe warsztaty poświęcone fotografii otworkowej zakończone wystawą „Żydzi wrócili” prezentowaną w Bazie Zbożowej. Najprymitywniejszy aparat posłużył do zrobienia zdjęć dawnych mieszkańców Kielc we współczesnej przestrzeni. Współpracują z innymi stowarzyszeniami i organizacjami. Latem ubiegłego roku wspólnie ze Stowarzyszeniem Oczy Szeroko Otwarte realizowali projekt poświęcony… przemijaniu. O starości i śmierci, emeryturze, blaskach i cieniach przemijania dyskutowała młodzież z sześciu europejskich krajów. Swoje spostrzeżenia zaprezentowali podczas artystycznego finału w klubie „Kotłownia”.

Inna przestrzeń Teatru

Zespół nie boi się dziwnych przestrzeni – spektakli ulicznych czy występów w galeriach handlowych, bibliotekach, w halach sportowych czy szkolnych korytarzach. Raz do roku prezentuje swoje osiągnięcia na gościnnych deskach teatru „Kubuś”. Pamięta o rocznicach, wyjątkowych dniach, jak choćby o Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Choć sami założyciele fundacji uciekają od szufladkowania swojej działalności, walory terapeutyczne ich pracy są z pewnością nie do przecenienia. Praca nad spektaklem daje szansę nie tylko na rozwinięcie zdolności aktorskich, sprawności czy emisji głosu. Jest też szansą na naukę zespołowości, odpowiedzialności za partnerów, uczy dyscypliny, otwartości, sprzyja nazywaniu i kontrolowaniu swoich emocji i odkrywaniu własnej wrażliwości. Pokazuje inny świat, wielu daje szansę na oderwanie się od szarej smutnej codzienności, pozwala uwierzyć we własne siły i poczuć się kimś ważnym, wyjątkowym.

W gościnie w Bazie

Aby dopełnić obraz teatralnej działalności Bazy Zbożowej nie można zapominać o niezbyt częstych, lecz wyjątkowych wydarzeniach teatralnych. Krótkotrwała inicjatywa Kieleckiego Centrum Kultury, jaką był Przegląd Teatralny „Forma” zaowocowała wspaniałą wizytą. Po raz pierwszy i jedyny jak na razie w Kielcach w 2007 roku gościł Teatr im. Modrzejewskiej. W Bazie Zbożowej zespół z Legnicy, uznawany wtedy za jeden z lepszych teatrów w Polsce, pokazał „Dziady” w reżyserii Lecha Raczaka.

W pustej hali Bazy Zbożowej swój spektakl pokazali także Joanna Kasperek i Grzegorz Artman. „Hotel pod Aniołem” z udziałem mieszkańców DPS przy ul. Jagiellońskiej został sfilmowany i stał się częścią dokumentu prezentowanego potem na festiwalu „Nowe horyzonty”. Zaczątki swojego pantomimicznego, niezwykle wzruszającego przedstawienia pokazał aktor z „Kubusia” Andrzej Kuba Sielski.
Nie można zapominać także o kolejnych edycjach Off Fashion i konkursowych pokazach mody w Bazie Zbożowej, które – trzeba przyznać mają w sobie całkiem sporą szczyptę teatru.

Resume

Czy pierwsza dekada Bazy Zbożowej była teatralnie udana? Z pewnością tak. Każdy z działających tam zespołów podąża własną ścieżką realizując kolejne plany i zamierzenia. Dzięki Ecce Homo istnieje tam właściwie teatr repertuarowy. Dzięki Studiu TM – pełną parą hula edukacja i to na wielu szczeblach i w wielu zakresach. Organizowane są warsztaty teatralne, muzyczne, przybliżane teatralne techniki, jak choćby pantomima. Ogromne hale dają możliwość pokazania i zrealizowania właściwie każdej produkcji teatralnej. Niestety – czego najbardziej żałuję – te możliwości Bazy Zbożowej wykorzystywane są najmniej. Może w następnym dziesięcioleciu? Tego mieszkańcom tego wspaniałego miejsca życzę z całego serca.

To nie muzeum (Wywiad z dyrektorem Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach)

Agata Kulik
("Projektor" - 1/2016)
Z Michałem Kotańskim, reżyserem, autorem adaptacji „Dziejów grzechu” w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, a od listopada dyrektorem placówki – rozmawia Agata Kulik.

– Jest Pan reżyserem, dlaczego zdecydował się Pan zostać dyrektorem? Dlaczego wybrał Pan właśnie Kielce?
– Myślę, że jestem po prostu na takim etapie swojego życia, na którym to była dobra decyzja. Mam już doświadczenie pracy w różnych teatrach: od Narodowego Starego Teatru, po teatry w Warszawie oraz w średnich i małych ośrodkach. Wydaje mi się, że mam tę praktyczną wiedzę, która pomaga kierować teatrem i to jest akurat ten moment, kiedy mam na tyle siły, żeby się z tym wyzwaniem zmierzyć. Chcę sprawdzić, czy będę się w tym spełniał. Mam już wydeptane swoje teatralne ścieżki, wiem, czego się mogę spodziewać w wielu sytuacjach – a taka zmiana powoduje, że człowiek dostaje nowe życie, nową tożsamość. Jest sama w sobie ekscytująca. A dlaczego Kielce? Inicjatywa wyszła tak naprawdę ze strony teatru; to stąd przyszło zapytanie, czy nie chciałbym startować w konkursie. Tu dobrze pracowało mi się z zespołem, miałem doświadczenie z tą sceną.
– Czy nie boi się Pan, że praca dyrektora, nowe obowiązki, wpłyną na Pana pracę artystyczna jako reżysera?
– Trochę się boję po tych pierwszych dwóch tygodniach (śmiech), ale cały czas dostaję propozycje zrobienia jakiegoś spektaklu, więc myślę, że będę z nich korzystał. Są też przykłady dyrektorów, którzy reżyserują i wychodzą im obie te rzeczy. Mam nadzieję, że mnie też to się uda. Zresztą, żyjemy w świecie, który daje nam dużo możliwości, a co za tym idzie, wymaga od nas dużej elastyczności. To nie te czasy, kiedy było się przywiązanym do jednego zwodu. Trzeba korzystać z tego, co przynosi życie. Tak stało się ze mną w tym przypadku. W nieoczekiwany sposób, bo przecież jeszcze w czerwcu, po śmierci Piotra Szczerskiego, nie myślałem, że będę startował w konkursie na dyrektora tego teatru. Reasumując, mam nadzieję, że jest to do pogodzenia, a czy tak będzie – czas pokaże.
– Piotr Szczerski zaplanował Panu część sezonu teatralnego, a jak Pan sobie wyobraża repertuar tutaj w Kielcach? Wiadomo, że jest to jedyny tego typu teatr w województwie – czy jest to ograniczeniem, a może wręcz przeciwnie?
– Williamowi Gaskillowi po objęciu dyrekcji The Royal Court Theatre zadano pytanie o to, jaki ma program. Odpowiedział: program to ludzie. Oczywiście szukamy wyrazistych propozycji, które mówiąc jedynym wspólnym w dzisiejszych czasach językiem – zdobędą rynek. Teatry w Polsce radzą sobie z tym różnie. Ostatnio modne są na przykład programy tematyczne. Niestety jakoś tak się niezręcznie dzieje, że dosyć często skutkiem ubocznym ich realizacji okazuje się utrata widowni. Ambitne programy, budowane w oderwaniu od widza czy od miejsca, jak na razie częściej stają się dowodem resentymentu ich twórców, niż wizytówką teatru. Wydaje się, że w tej pracy, przede wszystkim ważne jest rozważne dobieranie ludzi, którzy będą tu tworzyć. Chciałbym pracować z artystami, co do których mam zaufanie i przekonanie, że mają coś wartościowego do powiedzenia, że mierzą się rzeczywiście z czymś dla nich istotnym. W drugiej kolejności dobierać z nimi tematy i teksty. Chciałbym wprowadzić też nowe działania teatralne, mam pewne plany, ale nie chcę ich zdradzać. Powiem o nich dopiero wówczas, kiedy będę wiedział, że uda się je zrealizować i że będą na nie pieniądze. W „Guardianie” czytałem niedawno artykuł o tym, jak tamtejsi dyrektorzy teatrów radzą sobie z docieraniem do nowej i zróżnicowanej publiczności. Jeden z dyrektorów podkreślił, że codziennie powinno się myśleć o tym, kogo zaprasza się do współpracy. To wydaje mi się ważne. Mniej ważne wydaje mi się obsługiwanie lokalnych resentymentów i realizacja programów, które nie mają przełożenia na to, co dzieje się wokół.
– Co Pan zmieni w kieleckim teatrze?
– Jest część rzeczy, które już zmieniam, ale to zmiany od kuchni i wolałbym, żeby tam pozostały. Na pewno chciałbym zająć się tak oczywistymi rzeczami, jak np. zmiana strony internetowej. Trzeba moim zdaniem, wejść również trochę intensywniej w nowe media, Internet, aby dotrzeć do młodej widowni, która ucieka z teatrów.
– A co się stało z kapeluszem Mrożka? Zniknął z foyer. To dla niektórych był relikt, dla niektórych relikwia. Nie bał się Pan go ruszać?
– Moim zdaniem było to potrzebne i odebrałem dużo pozytywnych sygnałów z tym związanych. Po prostu było oczekiwanie na zmiany, również te dotyczące kapelusza. A co się z nim stało? Prawdopodobnie jest na górze, w bibliotece. Potem podejmę decyzję, co z nim zrobić dalej. Wolałabym, żeby to był żywy teatr. Nie muzeum Mrożka czy Piotra Szczerskiego, tylko miejsce żywo reagujące na to, co jest wokół.
– Czy ma Pan swojego mistrza teatralnego?
– Wywodzę się z krakowskiej szkoły, w której byliśmy zderzani z pracą wielu mistrzów i ze skrajnie różnymi sposobami myślenia o teatrze. Z jednej strony był Krystian Lupa, zwracający uwagę na wrażliwość danej osoby, z drugiej strony był Bogdan Hussakowski, który zwracał uwagę na warsztat. Po latach widzę, że dużo nauczyłem się u Jerzego Golińskiego, Mikołaja Grabowskiego, Rudolfa Zioło, Tadeusza Bradeckiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Seweryna. Miały też na mnie wpływ moje osobiste podróże po Europie i teatralne spotkania po studiach – zobaczyłem tam inne podejście do prób, do teatru. Myślę, że od każdego ze swoich nauczycieli brałem coś, co było dla mnie inspirujące w danym momencie; ale u każdego też widziałem pewne potknięcia, które są częścią procesu twórczego. Ja, jako reżyser, przeglądam się w tym.
 – Czyli, jednym słowem, bierze Pan od nich to, co najlepsze?
– Staram się.
– Patrząc na Pana spektakle można je podzielić na wczesną twórczość, w której dominowały dramaty współczesne Ravenhilla, Sali i obecną – kiedy Pan zwrócił się ku klasyce, a nawet formom epickim. Skąd wynika ten podział? Czy, zdaniem Pana, klasyka opisuje lepiej dzisiejszą rzeczywistość? A może jest bardziej pojemna?
– Pamiętam jak krytyk teatralny Grzegorz Niziołek zapytał się na początku mojej pracy w teatrze, kiedy będę robić klasykę. Powiedziałem mu, że muszę do tego dorosnąć. Mam wrażenie, że „Polaroidy” i dramaty, które wtedy realizowałem, nadal świetnie opisują rzeczywistość, może nawet lepiej teraz niż wtedy, kiedy dopiero wchodziliśmy w kapitalistyczną rzeczywistość, niewiele z niej jeszcze rozumiejąc. Natomiast w ostatnich latach odzywa się moja przekora. Od jakiegoś czasu są tematy, które zawłaszczyły polskie teatry, które stały się modne. Przypuszczam, że te teksty, które zacząłem wybierać, bardziej epickie i nazwijmy je „klasyczne” – są reakcją na to, że ja nie chcę biec razem z innymi w teatralnym wyścigu szczurów.
– Czyli boi się Pan „zaszufladkowania”?
– Nie myślę o tym w ten sposób. Zacząłem się chyba po prostu trochę nudzić w polskim teatrze. To znaczy, intelektualnie bywa on dla mnie ciekawy, ale coś, co jeszcze parę lat temu był odkrywcze i świeże – stało się martwą konwencją. Myślę, że moje wybory repertuarowe z ostatnich lat, to sposób poszukiwania swojego miejsca. Szukania poza eksperymentami, które stają się trochę jałowe, ucieczką przed radykalizmem, który jest tylko towarem na eksport, a nie wynikiem jakieś drogi artystycznej. Kiedy po raz kolejny widzę przekroczenie, które nie jest przekroczeniem, a wyobrażeniem o nim, to uciekam do takich autorów jak Molier, Tołstoj, Mann czy Żeromski.
– Dziękuję za rozmowę.