Paweł Chmielewski
("Projektor" - 3/2014)
("Projektor" - 3/2014)
Z Janem
Nowickim, aktorem, pisarzem, autorem scenariusza „Łagodnej” Fiodora
Dostojewskiego dla Teatru Ecce Homo, rozmawia Paweł Chmielewski.
Zaczęliśmy
od fenomenu teatru alternatywnego i od Teatru Ecce Homo, który w tym nurcie się
mieści.
Powiedzmy
sobie – jest spektakl według „Łagodnej”, ale tu chodzi o coś znacznie
ważniejszego. Chodzi o bardzo specyficzne miejsce – Bazę Zbożową – do którego
nie bez powodu przylgnąłem. To jest miejsce wyjątkowe, w dużej mierze ze
względu na scenerię. Niesamowite, a przecież już wcześniej zetknąłem się z
ruchem alternatywnym. Z teatrem niezależnym. Tu został wypracowany wzorcowy
system prowadzenia aktorów. Wczoraj byłem świadkiem debiutu dziewczyn, które
tygodniami chodzą na próby, znają wszystkie teksty, przyglądają się swoim
mistrzom. Tu muszę zaznaczyć, że w teatrze repertuarowym każdy chce być
mistrzem natychmiast. Za pomocą reklamy, skrótu, który nie może mieć miejsca.
Natomiast stąd wychodzą ludzie, którzy tworzą – z plusami i z minusami – typ
aktora Ecce Homo. Tak jak typ aktora kantorowskiego, którym bywał najczęściej
amator, ktoś niezwiązany zawodowo z teatrem.
Jeśli już
padły te porównania – powiedzmy z czego jest ulepiony aktor w „typie Ecce
Homo”?
To polega
przede wszystkim na klimacie, nie tylko na sposobie mówienia, poruszania się.
Ten teatr swoją atmosferą tworzy aktora, tak jak choćby Piwnica pod Baranami
tworzyła swoich wykonawców. To często byli ludzie, którzy nie nadawali się do
profesjonalnego zespołu, a z drugiej strony zawodowy aktor – Leszek Herdegen
czy Maklakiewicz, który był niesamowitym zjawiskiem estradowym, w „Piwnicy”
wypadał żenująco. Wiesław Dymny był natomiast niesamowity. To jest właśnie klimat
danego miejsca i osobowość prowadzącego – w tamtym wypadku Piotra
Skrzyneckiego. Tutaj, w Bazie Zbożowej, te młode dziewczyny wchodzą w zawód nie
będąc jeszcze aktorkami, poprzez uczestnictwo w próbach. Tutaj odbywa się
edukacja, rozmawiają o przeklętych problemach Dostojewskiego. Muszę jednak
stwierdzić, że trochę za bardzo rozpędzili się w stronę ponuractwa, bo aktorom
często się wydaje, że jeśli jest ponuro, to jest już wielka sztuka.
Przecież
mają w repertuarze „Barbarzyńców...” według Stasiuka i to już nie jest tekst
ponury.
Trochę tak, ale chciałoby się zobaczyć na
przykład „Kram z piosenkami” Schillera. Nawiasem mówiąc jest to wyższy stopień
wtajemniczenia aktorskiego. Rozśmieszyć jest znacznie trudniej niż wzruszyć.
Wzruszenie bardzo łatwo pomylić można u widza ze snem. Widz drzemie
emocjonalnie. Ja boję się wielkich słów w odniesieniu do religii, Boga, sztuki,
ale tu w Ecce Homo jesteśmy świadkami cudu, cudu dochodzenia tych ludzi do
rezultatu, zmian – można nawet powiedzieć, że – pokoleniowych, bo niektórzy z
tych młodych ludzi już są starsi, przyszli jako dzieci i postarzeli się w tym
teatrze. Zaś to miejsce, samo w sobie już jest sztuką, wykreowane przez ludzi,
ale i ludzie wciąż je kreują. Istnieje romans między nimi a scenerią. Również widownia,
wierna, która przychodzi czasem na spektakl po kilka razy. To nie jest ta
widownia, którą ciągnie się do teatru zawodowego na przykład na „Śluby
panieńskie”. Stąd wychodzą – mówiąc górnolotnie – mądrzejsi Polacy. Takich
miejsc powinno być setki.
Jeśli już mówimy o sprawach
górnolotnych, to w takim razie zadam pytanie – czy to jest przyszłość polskiego
teatru?
Ja nie wiem co to jest przyszłość
polskiego teatru. W ogóle nie lubię już mówić o teraźniejszym teatrze, bo od
jakiegoś momentu w nim nie jestem. Mam teraz zupełnie inne zainteresowania:
piosenki, pory roku, zwierzęta, wiersze, prozę. Kilka razy poszedłem do teatru
i widzę, że znowu wychodzą z tej strony, idą w tamtą. Jeśli natomiast czegoś
nie rozumiem, to nie wpadam z tego powodu w kompleksy. Nie muszę patrzeć, co
robi pan Klata. Ja widziałem co robił Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, Wajda.
Nie mam ochoty uczyć się nowych smaków. Jestem najedzony, a nie chcę być
przejedzony. Nie będę już uczył się nowego świata. Mój świat mi w zupełności
wystarcza. Zresztą w moim wieku chodzi już o inny świat.
Chodzi raczej o tematy współczesne czy
może o unowocześnianie klasyki? Pytam, bo pojawiło się nazwisko Klaty...
Nie jestem zamknięty na młodą sztukę.
Bynajmniej. Pod warunkiem, że ma ona ręce i nogi. Rzecz jest w czymś innym.
Absolutnie żenujące jest to unowocześnianie klasyki, np. poprzez użycie
garnituru, żeby udowodnić, że ponadczasowa klasyka jest w istocie...
ponadczasowa. Garnitury można kupić nawet z drugiej ręki i udowadnianie
Molierowi, że jest wielki – jak to zrobił w „Skąpcu” w Starym Teatrze Grabowski
– właśnie poprzez garnitur jest absurdem. Molier doskonale „wie” o swej
wielkości. Idąc do teatru nie chcę oglądać ulicy. Sztuka nie powinna pokazywać
życia takim, jakie ono jest, ale takim, jakie powinno być. Oczywiście, że takie
udawanie ulicy, odbicie w skali jeden do jednego jest dla aktora prostsze, bo
niestety, aktorzy stali się bardzo leniwi. Nie chce im się – przykładowo –
mówić głośno.
Słyszałem kilka opinii starszych
aktorów, którzy mówiąc o młodszych kolegach twierdzili, że to właśnie
unowocześnianie, skrótowe traktowanie klasyki, wynika z nieumiejętności
mówienia wierszem przez absolwentów szkół teatralnych.
To o czym mówisz – mówienie wierszem,
łączenie wiersza z gestem, to jest sprawa w zasadzie nieobecna w polskim
teatrze. Z kilku powodów: wymagania widza są znacznie zaniżone, jeszcze w
latach 80. w Krakowie było zrzeszonych czterdzieści tysięcy miłośników teatru.
Mieli ogromne wymagania wobec aktorów, a jak wiadomo w teatrze, w przypadku
zwłaszcza komedii, to widz jest ostatecznym reżyserem. Przestała istnieć
jednolitość stylu aktorskiego i współbrzmienia.
Jak w filharmonii.
Tak, zespół jak orkiestra. A dziś jeden
gra farsę, drugi dramat, trzeci kabaret. To wystarczy. W gruncie rzeczy wystarczy,
że aktor nauczy się tekstu na pamięć. Nie ma również w teatrze ruchu
scenicznego, nie ma, bo wszyscy gdzieś pędzą, nikt nie ma czasu. A co to jest
ruch sceniczny? Weźmy jedną z tyrad Papkina. Wiersz jest w odłożeniu
kapelusza. Tekst został napisany wierszem po to, aby aktor wierszem się
zachowywał. Można inaczej – niby prościej (tu Jan Nowicki odegrał scenę z
„Zemsty” w stylu filmów Martina Scorcese), ale to już jest mówienie
wierszem, a zachowywanie się prozą. Moja wypowiedź to trochę taki jęk z przeszłości.
Wróćmy do Ecce Homo. Dlaczego właśnie
„Łagodna”?
A dlaczego nie?
Wiem, że jest to pytanie z gatunku „dziennikarski
wytrych”...
To jest pięćdziesiąt cztery strony
najlepiej napisanej literatury w dziejach świata. Pojemnej intelektualnie w
sposób przerażający. Moje spotkania z Dostojewskim dotyczyły kilku ról –
Swidrygajłow w „Zbrodni i karze”, który jest o niebo ciekawszy od Raskolnikowa
i Porfirego, Rogożyn, wreszcie Stawrogin w „Biesach”.
Układa się to w pewien cykl: Rogożyn, a
nie Myszkin, Swidrygajłow, Stawrogin – postaci kierujące się jakimś pierwotnym
instynktem, brutalne, ale i bardzo tragiczne. Czy nie padł pomysł zagrania
chociażby młodego Wierchowieńskiego?
Przed wiekami oglądałem film „Bitwa nad
Neretwą”. Podszedł do mnie Andrzej Wajda i zaproponował mi rolę właśnie
Wierchowieńskiego w „Biesach”. Wtedy rzuciłem się na Dostojewskiego. Na całe
lata. Zobaczyłem w spektaklu dyplomowym Wojtka Pszoniaka i powiedziałem „Panie
Andrzeju to powinien zagrać Pszoniak, a ja spróbuję Stawrogina”. To była
postać, o której jeszcze nic nie wiedziałem. Zrozumiałem ją dopiero po lekturze
Bachtina, Grossmana. Wchodząc w świat Dostojewskiego dotarłem do „Łagodnej”.
Lata prób, usiłowań. Zaczęliśmy z Jandą, z Budzisz-Krzyżanowską i jeszcze z
kimś, i jeszcze z kimś. Potem przygotowałem adaptację, będąc absolutnie, od
początku przeciwnikiem monodramu, który jest świadectwem pychy. Monodram jest
czymś chorym.
?
Człowiek nie tylko przy stole, także na
scenie, nie może mówić bez przerwy sam. To świadectwo złecgo wychowania i...
biedy. I znów jesteśmy przy „Łagodnej”. Wystawiamy w teatrze coś, co
Dostojewski przeznaczył do czytania. Zaciągamy w ten sposób dług u pisarza.
Dług, który musimy spłacić, ale inną monetą. Podam przykład z „Biesów”.
Stawrogin, który był w powieści pięknym mężczyzną, u mnie od razu miał garb. I
znów powraca „Łagodna”. Lata, lata przygotowań, scenariusz, adaptacja, miał
powstać spektakl, aktorka się zestarzała, została bardziej Anną Kareniną niż
bohaterką z „Łagodnej”, a we mnie ciągle ten strach przed zagraniem roli
lichwiarza. Grałem wcześniej Dostojewskiego i znałem cenę grania
Dostojewskiego. Ja przecież rujnowałem sobie życie emocjonalne. Te role trzeba
odchorować. Tam nie wystarczy talent.
Trzeba je przeżyć.
W Londynie po premierze „Zbrodni i kary” –
entuzjastycznie przyjętego przedstawienia – spotkałem Lubimowa. Był smutny.
Zapytałem go, co się stało, a wiedziałem, że widział wcześniej naszą „Nastassję
Filipownę”. Powiedział mi, że aktorzy angielscy mają tylko talent, a to jest za
mało, żeby zagrać Dostojewskiego. Więc wracamy do „Łagodnej”, od której w
pewnym momencie uciekłem, bo nie chciałem chorować. Pan Piotr Skrzynecki nie
tykał Dostojewskiego mówiąc, że „sobie nie życzy”, że jest z kultury
śródziemnomorskiej. I tak rozmawiałem o tej „Łagodnej” z Domalikiem... W pewnym
momencie zobaczyłem Ecce Homo i pomyślałem, że do tego ich „smutactwa” dorzućmy
jeszcze „smutactwo” totalne. Ania wzięła tekst, znalazła reżysera.. Przede
wszystkim mnie zdziwiło, że... tak po prostu wzięli i zrobili. To mi przypomina
sytuację, gdy przyszedłem kiedyś do Jurka Jarockiego i siedzi tam Różewicz.
Pyta się mnie – co teraz robicie? „Biesy”. Jak to „Biesy”? Tak po prostu
robicie? Ja się do ich adaptacji od trzydziestu lat zabieram. I zrobiliśmy
„Biesy” genialne, bo każdy z nas zachorował na Dostojewskiego. Mówię o głównych
wykonawcach. Jeszcze jeden aktor zmarł...
... Fabisiak.
Tak Kazimierz Fabisiak. Więc oni zrobili
sobie „Łagodną”. Przyjechał pan Stanisław. I zrobił. W wielu fragmentach bardzo
zręcznie. Zrobił i wyjechał, a tak nie wolno, bo przedstawienia rodzą się po
wyjeździe reżysera. I tu dopiero zaczyna się spektakl. Można inaczej, tak jak
Jerzy Jarocki, który potrafił parę razy przereżyserować całą „Matkę”.
Mówimy o „Matce” Witkacego z Markiem
Walczewskim?
Także o „Szewcach”. Był na każdym
spektaklu i złożył przedstawienie na nowo. Zrobił też wspaniały „Proces” według
Kafki. Przyszedł na jedną z prób i powiedział – odrzucamy te wszystkie
teatralne ornamenty, które widzowi będą się tak podobać, bo za nimi zniknął
Kafka. Zatem tu w Ecce Homo – jeśli tylko czas mi pozwoli – będę czasem obecny,
bo ci ludzie już nadgryźli Dostojewskiego. Powoli zaczynają zapominać o formie
i stałych akcentach. Momentami na „Łagodnej” ludzie zaczynają się śmiać. Tam w
foyer między oficerami zaczyna coraz lepiej się dziać. Trzeba tylko uważać,
żeby z tego nie wyszedł jakiś Bałucki.
Czyli Dostojewskiego nie przerobić na farsę?
Tak na farsę. Choć u Dostojewskiego też
jest humor. I jedna bardzo ważna sprawa związana z realizacją. Ciągłe zmiany.
Zespół się zmienia. Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają. Demontują dekoracje.
Wciąż jeżdżą, biorą ze sobą kostiumy, jeden drugiemu pomaga nosić tobołek. To
jest prawdziwy teatr. Taki był stary teatr lat 70. i 80., teatr elżbietański,
Reduta Juliusza Osterwy.
To przemieszczanie, wędrowanie trochę przypomina
ideę teatru, który zmienia się w klasycyzmie wraz z powstaniem budynku
teatralnego. Ale ja miałem naszą rozmowę zacząć całkiem inaczej. Od tytułów
prasowych. Czytamy: „Przyjechał. Powiedział. Był – nie Jan Nowicki – a Wielki
Szu”. Dlaczego nie Stawrogin od Wajdy? Józef z filmu Hasa?
Imre Nagy z „Niepochowanego”.
Lub Imre Nagy.
Przy pomocy zabiegów, które czyni całymi
latami telewizja i prasa, widownia równo kretynieje albo, mówiąc bardzo elegancko,
zaniża kryteria oceny. Trudno, żeby widz, który ogląda „M jak miłość” był
człowiekiem rozgarniętym. To wszystko, co nas otacza – nowy kapitalizm – stało
się nagle bogatsze, a bogactwo na początku otumania. Otumaniony widz produkuje
głupiego aktora. Taki jest mechanizm. Żeby napisać – przyjechał Imre Nagy z
„Niepochowanego”, trzeba wiedzieć chociażby, co to była rewolucja węgierska
1956 r. Ludzi nie interesuje historia. Ludzi nie interesuje tak fascynujące
zjawisko jak śmierć. Oddalają najistotniejszy problem jaki nas dotyka. Poza tym
za każdym aktorem wlecze się czasem nieszczęście. Tak wszechstronny talent
aktorski, również pedagogiczny jak Jerzy Stuhr postrzegany jest na przykład
poprzez „Seksmisję”.
Gdy już jesteśmy przy, największym
chyba polskim reżyserze filmowym, Wojciechu Hasie. Jak wyglądała praca nad
„Sanatorium pod klepsydrą”? Przecież to proza i szalona, i nierzeczywista.
Zetknięcie z wielkim talentem zawsze musi
boleć. Prawdziwy artysta – w tym wypadku reżyser – zawsze cierpi i nigdy nie
jest zadowolony. Wojtek był absolutnie największym reżyserem powojennym w
Polsce. Suwerennym jeśli chodzi o wyobraźnię. Z nim praca była radosnym
cierpieniem. Na szczęście byłem wtedy bogatszy o doświadczenie wyniesione z tej
szczególnej inscenizacji „Procesu” Kafki, gdzie aktor był jak oko kamery. Tylko
patrzył. Gdy więc wziąłem „Sanatorium...”, to stwierdziłem, że tego bohatera
nie ma, fizycznie, nie ma określonego wieku, wyglądu, zachowań. Na dobrą sprawę
nie ma człowieka – trzeba go wymyślić. Nie wiadomo kogo grasz. Zaczynamy,
kończy się scena. Wojtek było dobrze? No tak... Ale dobrze było czy niedobrze.
Eee... Zmieniamy plan. Ciągłe poczucie nieokreśloności bohatera. Gdybym
nakręcił tylko ten film, wiedziałbym po co się urodziłem.
A praca u Jerzego Skolimowskiego?
Trochę w anegdoty idziemy.
Może tak.
Muszę się do czegoś przyznać. Rzadko
chodzę do kina, które uważam za sztukę jarmarczną. Teraz – na Szumowską, na
„Drogówkę”, idę sobie popatrzeć, „Ida”, „W imię”. Widzę, że są zdolni ludzie.
Tyle, że niestety mniej. Ja pamiętam jak po łódzkiej wytwórni biegał młody
Romek Polański, Skolimowski, Kluba, w sumie młody Wajda. I wszyscy byli
niewyobrażalnie bezczelni. Gdy jechaliśmy ze Skolimowskim do Bergamo z
„Barierą”, to on mówił – tylko ten Visconti, a reszta nieważna. Nie było w tym
chamstwa, tylko pewność artysty. Ci chłopcy byli niezwykle utalentowani i
przekonani, że zawojują świat. Stąd się wziął „Nóż w wodzie”, „Walkower”,
„Bariera”, pierwsze filmy Kutza, Majewskiego. To były perły. Czasem w koronie, innym
razem bez.
Niedawno obejrzałem kilka filmów z lat 90. Niby o
nowych sprawach, nowymi środkami, ale bardzo się zestarzały w porównaniu z
kinem lat 60.
Tu dotykasz bardzo ważnej sprawy.
Mieszkałem jeszcze w bloku, włączyłem telewizor i patrzę jakiś socrealistyczny
film. Potworne dyrdymały, jakieś garnki dostali od rady zakładowej. I oczu nie
mogłem oderwać. Ten film miał duszę. A dzisiaj? Oglądam „Drogówkę” i co? Ano
to, że nie ma w tym duszy.
A „Wesele”?
„Wesele” w porządku. Gorzki obraz naszej
rzeczywistości, skarykaturyzowany. Tylko, że patrzysz na kolejny film
Smarzowskiego i on jest zrobiony tym samym kluczem. Żeby zagrać prawdziwego
mężczyznę, to trzeba go ogolić na łysą pałę, trochę pobrudzić i zostawić
trzydniowy zarost? Z kolei Skolimowski niedawno do mnie zadzwonił, żebym zagrał
u niego Pana Boga. Czemu nie? W każdym z nas jest kawałek Boga. Do realizacji
nie doszło. Jednym z powodów może być śmierć jego żony – Joanny Szczerbic.
Zbieram się, żeby coś o tym napisać. To mnie interesuje... Naprawdę... Chyba
się rozgadałem? Dużo tego materiału. I co z nim zrobisz?
Będę ciął i... montował. Dziękuję za rozmowę.
Ja również.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz