niedziela, 31 lipca 2016

Na prowincji bez zmian? („Szalbierz” György Spiró)

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 4/2016)
Czy możliwy jest idealny związek sztuki i polityki? Czy pełna widownia, a potem kasa idzie w parze z wartością artystyczną i przesłaniem dzieł sztuki? Te pytania artyści i krytycy zadają sobie od dawna i od dawna odpowiadają na nie w ten sam sposób – to mrzonka. Po prostu się tak nie da. Schlebianie czyimkolwiek gustom z jakichkolwiek przesłanek zawsze odbywa się ze szkodą dla sztuki, szkodą dla teatru, a co za tym idzie ze szkodą dla widzów. I o tym między innymi jest „Szalbierz” György Spiró w reżyserii Pawła Aignera, ostatnia premiera sezonu w Teatrze im. S. Żeromskiego. 

Fot. Wojciech Habdas
„Szalbierz” opowiada historię wizyty na prowincji Wojciecha Bogusławskiego. Ojciec teatralnej sceny narodowej – podstarzały i zmęczony życiem – ma zagrać „Świętoszka” Moliera w swoim tłumaczeniu. Łasy na kasę robi to dla pieniędzy. Liczy, że jeden występ pozwoli mu znacznie zmniejszyć zadłużenie, dlatego ostro renegocjuje warunki kontraktu, walcząc o podwyżkę. Równolegle opowiada prowincjonalnym aktorom o szczerości, prawdzie wypowiedzi scenicznej, uczciwości wobec widzów. Czy można pogodzić te dwie rzeczy? Bogusławskiemu się udaje, bo wzbudza zachwyt, posłuch i pełen podziw zespołu, z którym przyszło mu grać. Drobna intryga sprawia, że gwiazdor z Warszawy całkowicie zmienia wydźwięk spektaklu, manipulując zespołem. 

Aigner postanowił przenieść akcję sztuki do Kielc. To tutaj w prowincjonalnym teatrze, prowincjonalni i mało uzdolnieni aktorzy podziwiają mistrza Bogusławskiego, a za niesubordynację zostaje się zesłanym do pracy w Morawicy. Z drugiej strony moralitet o sztuce – dzięki scenografii i kostiumom Zofii de Ines pozbawiony został czasu. W akcie pierwszym aktorzy próbują we współczesnych strojach, szamocąc się pomiędzy mocno przestarzałą scenografią. W akcie drugim – historyczne, bogate kostiumy zestawiono z pustą, współczesną sceną, wzbogaconą jedynie o ogromny ekran. Można by zastanowić się, czemu służyć miał ten zabieg. Czyżby autor miał na myśli, że w Kielcach nic się nie zmienia od wieków? Że kielecka scena jest prowincjonalna, spektakle i aktorzy bez ambicji i umiejętności i nawet mistrz z tych drewien niewiele wykrzesze, a podlizywanie się władzy zabija wszelką sztukę i artyzm? A fe, panie reżyserze, na to, to można się już chyba na poważnie obrazić.

Gdy w latach 80-tych Spiró napisał „Szalbierza”, a wcześniej powieść „Iksowie”, poważnie naraził się władzom polskim. Odebrano mu stypendium, zakazano wjazdu do Polski i oskarżono o szarganie narodowych świętości, a nawet spisek antypolski. Zdaniem władz komunistycznych Spiró podważał polski patriotyzm, oczerniał polską historię. „Iksów” – jako komentarza do sytuacji politycznej w Polsce – nie wydano, a „Szalbierz” na premierę polską czekać musiał aż 7 lat. To zmaganie z cenzurą, próba przekazania innej niż oficjalna prawdy, obraz zniewolenia artystów, podporządkowanych reżimowi i nakazom politycznym wysuwały się wtedy na plan pierwszy.

W spektaklu Aignera nie brzmią one tak dobitnie. „Świętoszek” Moliera zmienia się dzięki manipulacjom Bogusławskiego, który robi to…, bo może. Jest jedyną prawdziwą postacią, otoczoną przez groteskowe, wynaturzone, przejaskrawione indywidua, jak wycięte z marnych kreskówek dla dzieci czy komiksów dla dorosłych. Nie potrafią grać, decydować, nie mają własnych poglądów, marzą jedynie o karierze, pozycji, pieniądzach i kąpaniu się w blasku przygasającej sławy Bogusławskiego. Przekonani o swojej wyższości i nadzwyczajności już dawno stracili kontakt z rzeczywistością, uwięzieni między codziennością a swoimi wyobrażeniami o niej i marzeniami, jak by tu ją poprawić. Damy wzdychają, mdleją, drżą i zachwycają się sobą, nie kryjąc niechęci do innych. Panowie jak koguciki walczą o pozycje pierwszych, najlepszych w stadzie, donosząc na siebie i podkładając sobie nogi. Między nimi miota się niewielki charakterem dyrektor teatru, dla którego występ Bogusławskiego to szansa na odbicie się od dna jakości, długów i pozycji społecznej i politycznej w mieście.

Ten kontrast doskonale rysuje się na scenie za sprawą mistrza ceremonii „Szalbierza”, czyli grającego rolę Bogusławskiego Pawła Sanakiewicza. Naturalny w zestawieniu z prowincjonalnym zespołem teatralnym jest jednocześnie niezwykle sztuczny, jakby wykreowany – jak celebryta pozujący na ściance. Pewny siebie, wie, co i jak powiedzieć, jak zapozować, gdzie stanąć i co zrobić, by ani na moment nie stracić swojego gwiazdorskiego wizerunku. To naprawdę niezła kreacja doświadczonego aktora, zresztą już nie pierwsza na deskach kieleckiej sceny. 

Mimo dobrych momentów i trafionych kreacji aktorów partnerujących Sanakiewiczowi: spięta jak agrafka Hrehorowiczowa Joanny Kasperek, kipiąca namiętnością Beata Pszeniczna, lizusowaty krytyk Artura Słabonia, nie trzymający pionu Skibiński Andrzeja Platy – „Szalbierz” pozostaje spektaklem nijakim, jakby nieprzyprawionym. Reżyser Paweł Aigner w „Gazecie Teatralnej” odżegnuje się od skandali, rozbieranek, prymitywizmu, wybierając nawias teatralny, formę, odrodzenie aluzji i komedię, ale taką ze śmiechem, a nie brechtem (nie mylić z Bertoldem). Założenia były więc konkretne. Cóż, kiedy w zrealizowanym spektaklu da się odczuć pewne niezdecydowanie reżysera, brak interpretacji tak wielowarstwowego i wieloznacznego tekstu. Nie jest to spektakl polityczny, nie jest to traktat o tożsamości i maskach, ani o umowności rzeczywistości teatralnej, nie jest to – mam nadzieję – opowieść o marności i kiepskiej kondycji teatrów z mniejszych miejscowości. Dbając o zadowolenie i komfort widowni, Aigner stworzył dzieło, które można dowolnie interpretować. Przy tym głębokim i rozległym morzu widzowie mogą czuć się trochę jak rozbitkowie bez koła ratunkowego. Ci, co potrafią pływać, pewnie do brzegu dopłyną i szybko o tym doświadczeniu zapomną. Inni uciekali z szalup już podczas przerwy.

PS. A co do brechtu (nie Brechta), niedzielna popremierowa publiczność zaśmiała się tylko przy Morawicy. Jak na komedię to chyba za mało.

Losy współczesnego człowieka ("Księgi przypadku" Grupa Teatralna Antyrama)

Agata Kulik
("Projektor" - 4/2016)
W Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach odbyła się pod koniec czerwca premiera spektaklu zatytułowanego „Księgi przypadku” przygotowanego przez Grupę Teatralną Antyrama.

Zespół debiutował w 2012 r. improwizacjami scenicznymi, stopniowo prezentując się szerszej publiczności. Antyrama to grupa młodych ludzi, których po prostu połączyła wspólna pasja. Jej opiekunem, a zarazem reżyserem spektakli jest Hubert Guza, absolwent PWST we Wrocławiu na Wydziale Lalkarskim, kierunek: Reżyseria Teatru Dzieci i Młodzieży.

W „Księgach przypadku” przeplatają się jakby dwie stylistki: mistyczna – nawiązująca do rytuałów plemiennych, związana z rytmem i ruchem – tworząca swoistą klamrę spektaklu i druga –bazująca na tekście. Przedstawienie zostało oparte w głównej mierze na dramacie „Stworzenie świata w Nowym Jorku” kieleckiego pisarza (publikującego min. w „Dialogu” i „bruLionie”) Krzysztofa Jaworskiego. Jaworski w swojej twórczości często bawi się pastiszem, tworząc zgrabne, zabawne parodie z drugim dnem. Tak jest również w przypadku tego dramatu.

Spektakl „Księgi Przypadku” opowiada o stworzeniu świata, ale w odniesieniu do losów współczesnego człowieka. Człowieka, który w wydaniu Grupy Teatralnej Antyrama jest swego rodzaju egoistą, potrafi wymagać od innych (zwłaszcza od Boga) i jedyne, czego chce, to mieć łatwe i przyjemne życie (choć i to mu się po pewnym czasie nudzi). Przypomina w tym rozkapryszone, rozpuszczone dziecko.

Także Bóg (w trzech osobach) daleki jest od nieomylnego ideału. Nie przejmuje się odpowiedzialnością za to, co stworzył, zapomina dać człowiekowi prawo. W związku z tym człowiek myśli, że może wszystko. Okazuje się jednak, że nieznajomość prawa nie zwalnia z jego przestrzegania. Człowiek więc i tak poniesie konsekwencje swoich czynów. Zostaje wygnany z raju. Trafia do miejsca, w którym wszyscy mają swój własny świat. Świat zamknięty na ekranie smartfona.

Płyn Lugola czyli niesmaczna wojna („Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz)


Agata Kulik
("Projektor" - 4/2016)
Dyrektor kieleckiego Teatru im. Stefana Żeromskiego, w grudniu ubiegłego roku, podpisał z krakowską PWST umowę, w ramach której studenci wydziału reżyserii będą wystawiać swoje inscenizacje na kieleckiej scenie. Pierwszym owocem tej współpracy jest przedstawienie „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” na podstawie książki Swietłany Aleksijewicz, w reżyserii Elżbiety Depty, studentki czwartego roku.

Spektakl zaczyna się już w foyer. Zgromadzona publiczność może obejrzeć na ekranach wywiady z młodymi kobietami służącymi w armii. Prezentują one odmienne stanowiska. Jedna z nich wystąpiła z armii by walczyć o pokój. Druga uważa, że wojsko to dobre miejsce dla kobiet, bo mają one zalety przydatne w boju, których nie posiadają mężczyźni. Rozmowy w foyer cichną, gdy ze schodów schodzi Joanna Kasperek. Wygląda niczym gwiazda filmowa, krocząc po czerwonym dywanie w krwistoczerwonej sukni i pyta widzów czy mają w domu płyn Lugola i inne leki potrzebne na wypadek wojny, czy zabijaliby, czy może raczej uciekali, pyta – zmuszając do refleksji.

Tak, ja mam w domu płyn Lugola, ale nie trzymam go na wypadek wojny, tylko w celach czysto zdrowotnych, pijąc parę kropel dziennie. Mogę was zapewnić (jeśli nie znacie tego smaku) jest ohydny! Smakuje jak stary ebonit z gorzkim, cierpkim posmakiem. 

Tak jak płyn Lugola, niesmaczna jest wojna i to stara się pokazać reżyserka. Z tekstów Swietłany Aleksijewicz stwarza ona uniwersalną opowieść, którą możemy sobie dowolnie odpasować do jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Historie wybrane, spośród spisanych przez noblistkę, są skrajnie drastyczne, nie ma tu miejsca na „owijanie w bawełnę”, jest pokazany czysty brutalizm i przyziemna strona wojny, nie ma epatowania patosem. Jednocześnie wojna jest pokazana z czysto kobiecego punktu widzenia, gdzie wydawałoby się z pozoru nieistotne szczegóły mają kolosalne znaczenie.

Moim zdaniem jedna z bardziej przejmujących scen, to ta, w której żołnierki (Dagna Dywicka, Magda Grąziowska i studiująca jeszcze w Krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej Anna Antoniewicz) niszczą laleczki Barbie, wyrywając im po kolei nogi, ręce, głowy i wrzucając jak niepotrzebne śmieci. Tu nie ma sentymentów, wojna nie jest piękna i nie ma tu miejsca na jakąkolwiek litość, zarówno w stosunku do wroga, jak i nawet (a może przede wszystkim) do samego siebie.

Elżbieta Depta w swojej inscenizacji wykorzystuje znane z kultury popularnej piosenki, które przeplatają – w musicalowym stylu – opowieści dziewczyn. Aranżacje tych utworów zostały znakomicie wykonane przez aktorki – naprawdę warto ich posłuchać. 

„Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” to dobrze zagrany spektakl. Zwłaszcza na wyróżnienie zasługuje tu Magda Grąziowska. Siedząc blisko, można było zobaczyć prawdziwe łzy w jej oczach, prawdziwe emocje. Dodatkowo bardzo pasowała wizualnie do swojej roli (niczym Marusia z „Czterech pancernych i psa”).

Świetna scenografia Agaty Andrusyszyn, studentki V roku scenografii w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Sterylna, biała, niczym laboratorium/sala szpitala, gdzie na czynniki pierwsze rozbiera się ból wojny.

Moim zdaniem jednak reżyserce nie do końca udaje się pokazać obiektywnie (tak jak obiecuje w swoich wywiadach), że wojna nie tylko nie jest dla kobiet, ale nie jest dla nikogo. Taka właśnie powinna być teza tego spektaklu i tego mi trochę zbrakło. Mężczyźni w tej realizacji są pokazani dość jednoznacznie, a wydaje mi się ze zwłaszcza w dzisiejszych czasach są na równi skazani na odczłowieczenie w wojsku. I często wymaga się od nich tego kulturowo. Nie chce tu nikogo bronić, uprzedzając feministyczne komentarze, a jedynie powiedzieć, że wojna nie ma w sobie nic z człowieka, bez względu na płeć. Mimo to spektakl polecam. Zwłaszcza, że dotyka on, wydaje się (niestety), całkiem aktualnych problemów. W dobie rasowych nienawiści, podziałów i terroryzmu.

Kantor w happeningu uchwycony (Justyna Michalik „Idea bardzo konsekwentna. Happening i teatr happeningowy Tadeusza Kantora”)

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 4/2016)
Owijanie papierem toaletowym, jedzenie makaronu, wysypywanie węgla na nagą kobietę, noszenie walizek, plecaków i wielkiej koperty, chodzenie z „deską ostatniego ratunku”, czy chyba najbardziej rozpoznawane odtwarzanie kompozycji obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Tulpa”. – elementy z happeningów przygotowanych przez jednego z najznakomitszych polskich artystów Tadeusza Kantora kojarzy chyba każdy, kto choć odrobinę interesuje się sztuką XX wieku.

Choć happeningi zostały dokładnie opisane, sfotografowane, wyjaśnione przez samego artystę, choć nadal żyją świadkowie i uczestnicy tych działań artystycznych, ten fragment bogatej działalności Tadeusza Kantora nie doczekał się do tej pory całościowej i dogłębnej analizy.

Próbę zebrania, opisania, zanalizowania, wyjaśnienia wątpliwości dotyczących happeningów Kantora podjęła doktorantka Instytutu Sztuki PAN, wieloletnia współpracownica krakowskiej Cricoteki, Justyna Michalik. „Idea bardzo konsekwentna. Happening i teatr happeningowy Tadeusza Kantora” to prawie 300 stron opowieści nie tylko o faktach, choć od dokładnego chronologicznego opisu autorka rozpoczyna swoją analizę. Michalik pokusiła się o odnalezienie idei, inspiracji, źródeł, z jakich wyrosły pomysły artysty. Książka jest niezwykle bogato umocowana w źródłach – Michalik nie tylko odnalazła wiele tekstów, ale także obejrzała setki zdjęć, fragmentów filmowych zapisów działań Kantora. Udało jej się rozwikłać kilka wątpliwości i nieścisłości pojawiających się w dotychczasowej literaturze. Jak to przy naturze i specyfice happeningu bywa – pojawiły się także i nowe, do tej pory niezauważone. Kojarzyła fakty, elementy z codziennego życia artysty i ich prawdopodobny wpływ na powstające happeningi. 

Dzięki sumienności i dobrej dokumentacji Michalik odtworzyła drogę artystyczną, jaką w latach 60. kroczył Tadeusz Kantor. Poznajemy kolejne happeningi, dowiadujemy się nie tylko o ich przebiegu, ale także recepcji i wpływie, jaki miały na dalszą działalność Kantora. Plastyczno-teatralne formy artysty nie zostały wypreparowane z jego innej, równie ważnej działalności, choćby plastycznej czy scenograficznej. Wszystkie elementy składają się w całość tworząc czytelną i konsekwentną drogę artystyczną.

Przytoczenie faktów, uzupełnionych o interpretacje, choć zajmuje lwią część książki, nie jest jedynym elementem tej układanki. Michalik postarała się odtworzyć fenomen happeningów Kantora na tle światowej działalności tego ruchu. Mimo „żelaznej kurtyny”, utrudnionych możliwości kontaktu z Zachodem, rzadkich wyjazdów artysty a nawet chwilowych pozbawień paszportu, Kantor nie działał w próżni. Był w pełni świadomy tego, co dzieje się we współczesnej sztuce i w charakterystyczny dla siebie sposób filtrował tę wiedzę, doświadczenia, inspiracje przez siebie i swoją osobowość twórczą.

Całościowy obraz happeningowej działalności Kantora uzupełniają relacje i wywiady z uczestnikami i świadkami happeningów. Ich interpretacje, indywidualne spojrzenia wynikające choćby z roli, w jakiej uczestniczyli podczas happeningu, dodają tej bogato podbudowanej analizie świeżego, ludzkiego spojrzenia, tak ważnego przy analizie tego chimerycznego, niedookreślonego dzieła sztuki, powstałego na styku wielu form wyrazu artystycznego. Przecież happening dzieje się tylko tu i teraz, a wszelkie próby dokumentacji są już solidnym nadużyciem. Największe prawo do opisu mają właśnie świadkowie.

Michalik nie próbuje tworzyć nowego obrazu Kantora. Z opowieści o jego happeningach wyłania się obraz konsekwentnie realizującego swoje zamierzenia i przemyślenia artysty. Początkowo zachwycony happeningiem Kantor, w późniejszych latach nieco się nim rozczarował (zwłaszcza przekonaniem, że twórczość artystyczną mogą uprawiać wszyscy, bez względu na wiedzę i talent), rezygnując w dalszej działalności m.in. z partycypacji publiczności. Samej formy nie porzucił jednak nigdy, a autorka dopatruje się jej w realizacjach teatralnych Kantora – choćby w tym, że autor osobiście nadzorował i poprawiał wszystkie spektakle. Przecież pod koniec życia artysta – często i chętnie analizujący i komentujący swoją twórczość powiedział: „Ja za happening bym się dał zabić”.

„Kubuś” walczy na jubileusz (60-lecie Teatru Lalki i Aktora "Kubuś")

Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 3/2016)
Przez wielu pełnoletnich lekceważony jako miejsce rozrywki dla dzieci, niedoceniany, bo przecież daje radość tylko niedorosłym, traktowany niepoważnie, bo opowiada bajki. Kielecki Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”, choć lekko i często nazywany najwyżej „teatrzykiem”, może pochwalić się 60-letnią historią.

Fot. Bartek Warzecha
Nic dziwnego, że jubileuszowe propozycje teatru są przeznaczone raczej dla dorosłych. Kochany przez dzieci teatr musi walczyć, aby także w świecie dorosłych zasłużyć na miano najstarszej i najważniejszej instytucji kulturalnej dla najmłodszych w mieście.

Swą okrągłą rocznicę „Kubuś uczcił” publikacją książkową oraz słuchowiskiem radiowym. „Forma-barwa-faktura” Kamila Kopani to próba analizy historii teatru widzianej przez pryzmat scenografów i scenografii powstających do licznych "kubusiowych" spektakli. Słuchowisko „Nasz teatr” opowiada o założycielu teatru Stefanie Karskim i mrocznych, trudnych pierwszych latach działalności kieleckiej sceny.

Kamil Kopania „Forma-barwa-faktura”

Niepozorna rozmiarem książka to solidna dawka wiedzy o historii kieleckiego teatru, opowiedziana jednak zupełnie inaczej niż dotychczas. Bogata w źródła i przypisy pozycja pokazuje głównie scenografie do spektakli, ale nie pod kątem „teatralnym”, lecz bardziej plastycznym. Kopania dopatruje się związków pomiędzy dekoracjami i lalkami, a inną plastyczną działalnością ich twórców. Wspomina tych, którzy – jego zdaniem – odegrali kluczową rolę w historii kieleckiego „Kubusia”: Helenę Naksianowicz, Adama Kiliana, Alexandra Andrzeja Łabińca, Joannę Braun i Mikołaja Maleszę oraz Urszulę Kubicz-Fik.

Nie boi się odważnych skojarzeń, poszukując paraleli pomiędzy ich działalnością plastyczną a scenograficzną. W naturalnych kolażach Naksianowicz znajduje nie tylko umiłowanie do różnych struktur, faktur, barw, ale także umiejętność organizacji i przestrzeni i zamiłowanie do natury, które także widoczne były w jej projektach scenograficznych. Choć nie była eksperymentatorką, jej realistyczne lalki teatralne przemawiały do dziecięcej publiczności, gwarantując widzom spektakli „kubusiowych” magiczne i niezapomniane przeżycia. Kopania zauważa także konieczność scalenia dorobku jednej z pierwszych scenografek. 

U Adama Kiliana dopatruje się inspiracji sztuką ludową, potraktowaną nie jako zbiór motywów do odtworzenia dla folklorysty, ale działalność szczerą, autentyczną i niezwykle bogatą estetycznie. Obserwując twórczość malarską Alexandra Andrzeja Łabińca dostrzega ekspresję, dynamiczność, analizując scenografie Joanny Braun – umiłowanie do malowania nastroju za pomocą barw. Mikołaj Malesza to dla Kopani przede wszystkim artysta, który zarówno w sztukach plastycznych jak i scenografiach realizuje swoją wizję świata, kiedyś ekspresyjnego, bałaganiarskiego i przesyconego barwami, współcześnie uporządkowanego, stonowanego i „miękkiego”. Kopania docenia także pracę scenografki Urszuli Kubicz-Fik, a zwłaszcza twórcze i niestereotypowe czerpanie motywów z obcych, często bardzo odległych kultur.

„Forma-barwa-faktura” to nie tylko analiza scenografii. To także dobitna i bezpośrednia ocena kondycji kieleckiej sceny, a raczej niesłychanie trudnych warunków, w jakich egzystuje od samego początku. Brak odpowiedniego budynku, zaplecza, brak wsparcia przez lata ze strony władz, aby tę sytuację zmienić – Kamil Kopania punktuje zaniechania i zaniedbania, które wpływają na pozycję naszego „Kubusia” nie tylko w Kielcach, ale i w całej Polsce.

Szkoda, że ta dobrze napisana analiza ma jeden wydawniczy minus. Czytając o scenografii ma się ochotę poszukać opisywanych treści – detali, faktur, szkiców, kresek, barw - na reprodukcjach i fotografiach. Dużo z nich jest jednak zbyt mała, co dla czytelników może być sporą niedogodnością.

„Nasz teatr”

Majątek mieścił się w dwóch walizkach. Na spektakle zespól docierał pieszo, furmanką, koleją lub autobusem, a aktorzy pracowali społecznie. O tych mrocznych, choć romantycznych czasach początków kieleckiego „Kubusia” opowiada słuchowisko radiowe przygotowane z okazji jubileuszu kieleckiej sceny.

Amatorski zespół nie przetrwałby długo w takich warunkach, gdyby nie osoba założyciela, pomysłodawcy i ideologa kieleckiego „Kubusia” Stefana Karskiego. Swojego głosu użyczył tej postaci Adam Woronowicz, znany ze spektakli Grzegorza Jarzyny, filmowej roli księdza Jerzego Popiełuszki, czy niezwykle wyrazistej postaci pułkownika UB w serialu „Czas honoru”. Karski w słuchowisku to wizjoner, człowiek czystego serca i niezły uparciuch, który dobro teatru, a co za tym idzie – dobro dzieci – stawia ponad wszystko. Teatralną misję traktuje niezwykle dojrzale, poważnie i odpowiedzialnie. Szczery do bólu, gdy zostaje skonfrontowany z „dorosłym” światem partii, zgód, uprawnień, układów i układzików staje się bezbronny jak dziecko.

Okazuje się, że nawet amatorski teatrzyk dla dzieci nie uchronił się od nacisków władzy, konieczności partyjnej przynależności, a misja założyciela teatru niekoniecznie pokrywa się z planami zespołu. Komórka partyjna to nie tylko sposób na przetrwanie i upaństwowienie „Kubusia”. To – dla niektórych metoda – aby umniejszyć rolę Karskiego, rozegrać własną grę, w której, to nie dobro teatru staje się najważniejsze, ale prywatne czy polecone interesy. Te dylematy, relacje międzyludzkie, kłótnie, dobrze rozegrali aktorzy: gościnnie Patryk Pietrzak i Robert T. Majewski oraz partnerujący im członkowie zespołu „Kubusia”: Magdalena Daniel, Ewa Lubacz, Błażej Twarowski oraz Agata Sobota i Michał Olszewski. 

Założenie i pierwsze lata istnienia „Kubusia” nie były kolejną bajką, którą można opowiadać dzieciom do poduszki. Autorka scenariusza, dramatopisarka Elżbieta Chowaniec i reżyser słuchowiska, obecny dyrektor Robert Drobniuch stworzyli ponadczasową opowieść dla dorosłych o trudnych wyborach, pozostawaniu w zgodzie z samym sobą i cenie, jaką trzeba zapłacić za bezkompromisowość i wierność ideałom.

Magia rodziny (Premiera Teatru Mimo To)

Agata Kulik
("Projektor" - 3/2016)
Przy ulicy Jagiellońskiej w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niesłyszących i Słabosłyszących w Kielcach mieści się „Teatrzyk Mimo To”. Teatrzyk to niezwykły, z wielu powodów. 
 
Po pierwsze to teatr pantominy, po drugie grają w nim dzieci niesłyszące i niedosłyszące, po trzecie to miejsce, gdzie dzieje się prawdziwa magia, po czwarte teatrzyk ten, choć nieliczni o nim wiedzą zdobywa liczne nagrody. Można by wymieniać jeszcze dalsze niezwykłości, ale zachęcam do zobaczenia go na własne oczy.

„Teatrzyk Mimo To” to teatr nad wyraz dojrzały, świadomy scenicznie. Na co dzień opiekują się nim Małgorzata Kardasińska-Kolasa oraz Magdalena Kuta. To one tworzą adaptacje, reżyserują i projektują scenografię do przedstawień. 

Co roku zespół wyjeżdża do Szczecina na Ogólnopolski Przegląd Teatrów Dzieci i Młodzieży z Wadą Słuchu, odbywający się na deskach Teatru Lalek „Pleciuga”. Co roku na przeglądzie obowiązuje inny temat przewodni. Bieżąca edycja odbywa się pod hasłem: „My i świat”. „Teatrzyk Mimo To” zreinterpretował to motto jako: my – dzieci i to, co nas otacza, to co nas w ten świat wprowadza i do życia w tym świecie przygotowuje czyli rodzina. 

Zespół przygotował więc autorskie przedstawienie pod tytułem: „Znajdziesz mnie tam, gdzie wszystko jest miłością”. Spektakl pokazuje dwie rodziny: pierwszą, w której dzieckiem rodzice się nie interesują, a ono – w zasadzie powinno się tylko uczyć i bron boże nie przeszkadzać rodzicom, zajętym oglądaniem seriali (mama) czy sprzątaniem (tata).

Druga rodzina to z kolei rodzina pełna miłości i wzajemnego szacunku. Spędza wspólnie czas, razem się bawi i dzieli, między siebie, obowiązki. Problem poruszony w spektaklu wydaje się dość oczywisty, a jednak – niestety tak nie jest. Rozmowa z pedagogami daje jasną odpowiedź: brak ostoi w postaci rodziny, to plaga naszych czasów. Od dzieci wymaga się wciąż bycia najlepszym. A co z tymi z rozbitych rodzin? Z dysfunkcyjnych rodzin?

Kochająca rodzina to prawdziwy skarb naszych czasów. Taka rodzina to najbardziej wartościowy dar, jaki możemy dać naszym dzieciom. Dlatego każdy rodzic spektakl powinien ten zobaczyć i potraktować jako swoisty rachunek sumienia.

Rozedrgane emocje ("Wibracje", Kielecki Teatr Tańca)

Agata Kulik
("Projektor" - 3/2015)
„Wibracje” to tytuł najnowszej premiery Kieleckiego Teatru Tańca, a zarazem spektakl otwierający XVI Festiwal Tańca „Kielce 2016”. To inscenizacja, na którą składają się dwa przedstawienia – inspirowany cytatem z Ewangelii według św. Łukasza „Kto jest moim bliźnim?” oraz „Poza horyzont”. Choreografie, oparte na technikach tańca współczesnego, stworzyli wybitni polscy twórcy: Jacek Przybyłowicz i Robert Bondara.
 
„Wibracje” to spektakl oparty na tańcu zespołowym, obie części wykorzystują nowoczesne techniki i style taneczne. Ważne w nich są ruch i emocje, brak w nich linearnej opowieści jako takiej, bardziej bazują na doświadczeniach, odczuciach i wzajemnych interakcjach pomiędzy artystami.
 
Łk 10,29 („Kto jest moim bliźnim?”) zdaniem twórcy –Roberta Bondary – oprócz nawiązań biblijnych mówi o relacjach międzyludzkich w sytuacji, kiedy człowiek nie idzie zgodnie z nurtem, a podąża pod prąd. Nie jest to spektakl, który ma swoją fabułę, ale też nie można powiedzieć, że jest to coś zupełnie abstrakcyjnego. Spektakl ten dzieli się jakby na dwie części: w pierwszej ukazana jest zakochana para (Lilia Zakharova, Krzysztof Dziarmaga), niby Adam i Ewa lub greccy bogowie, zamknięci w swoim świecie, zajęci tylko sobą. W tą intymną przestrzeń zaczynają jednak wkradać się obcy i próbują ją zniszczyć. Chcą skłócić i rozdzielić kochanków. Druga część, to z jednej strony próba dopasowania się do otoczenia, z drugiej zaś to walka z ogółem społeczeństwa, walka o swoja indywidualność.
 
Kostiumy przygotowała młoda uzdolniona scenografka Agata Roguska – stypendystka Wydziału Scenografii na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, obecnie magistrantka w pracowni scenografii operowej pod kierunkiem prof. Pawła Dobrzyckiego.
 
Poza horyzontem – to kolejne na kieleckiej scenie, po „Monochromie”, przedstawienie Jacka Przybyłowicza. Choreograf podkreślił, że punktem wyjścia było przeniesienie doświadczeń z codziennego życia artysty, który – z uwagi na charakter swojego zawodu – wiele podróżuje, „żyjąc na walizkach”. Jednoczenie wchodzi on w interakcje ze światem, który go otacza, zawiera nowe znajomości, wiążą go nowe emocje, odczucia, doświadczenia. Spektakl ten jeszcze bardziej abstrakcyjny od „Kto jest moim bliźnim?”, został oparty na emocjach i wzajemnych relacjach. Widać w nim radość, beztroskę, ale również tęsknotę, pewien porządek oraz harmonię. Tancerze w nowoczesnych tunikach, w różnych odcieniach szarości z dwiema plamkami koloru różu i niebieskiego, w postaci strojów protagonistów (Joanna Połowczyk, Grzegorz Pańtak) wyglądają na scenie bardzo plastycznie, ma się wrażenie, że Przybyłowicz wręcz maluje kadry. Cudowna scena z napisem, który jest zarazem mottem tego przedstawienia – choreograf łączy w niej różne środki sceniczne z doskonałym wyczuciem.
 
Jacek Przybyłowicz do swojej realizacji, oprócz muzyki Jana Sebastiana Bacha i Claude’a Debussy’ego, wykorzystał również utwory zespołu folkowego z Mongolii – Anda Union czerpiącego z tych, zapominanych już często pieśni i melodii, tworząc muzykę w niezapomnianym klimacie. Wszystko to sprawia, że spektakl ma w sobie niezwykłą lekkość, a za razem magiczny/ mistyczny wdzięk.