Agnieszka Kozłowska-Piasta
("Projektor" - 3/2015)
Milutko, pluszowo, cieplutko i mądrze jest w misiowej
jaskini Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”. Druga propozycja z cyklu „Baja dla
Najnaja” – „Misiaczek” – skromna, bezpretensjonalna opowieść Marty Guśniowskiej
w reżyserii Anny Nowickiej, wprowadza maluchy w zaczarowany świat tysiąca
sposobów na… zaśnięcie.
![]() |
Fot. Bartek Warzecha |
„Misiaczek” dzieje się na małej scenie, przystosowanej
dla potrzeb najmłodszego widza. Zamiast dużych, ciemnych przestrzeni, przerażającego
wnętrza sceny czy straszących gdzieś nad głową reflektorów mamy mięciutką,
sympatyczną norkę – jaskinię państwa misiów. Dzieciaki siedzą na miękkich
poduszkach, a aktorzy w polarowych, przytulnych kostiumach, grają na
wyciągnięcie ręki. Przed wejściem na widownie trzeba – jak w domu – nawet zdjąć
buciki i założyć kapcie.
A o czym jest opowieść? O małym Misiaczku, który za
nic nie chce zasnąć. Babcia i dziadek opiekujący się maluchem pod nieobecność
mamy proszą o pomoc małych widzów. Maluchy liczą owce, kołyszą hamakiem, udają
pszczółki. Wszystko na nic. Misiaczek spać nie zamierza.
Aktorzy grające rolę dziadków – Zdzisław Reczyński i
Agata Sobota doskonale radzą sobie z nieletnią widownią, delikatnie nie
nachalnie wciągając ja do wspólnej zabawy. Sympatyczne niedźwiedzie, jak
prawdziwe babcie i dziadkowie budzą ciepłe i miłe skojarzenia. Tym bardziej
mały Misiaczek – pluszowa lalka animowana przez aktorów.
Marta Guśniowska nie raz już udowodniła, że potrafi
ciekawie i mądrze opowiadać baśnie. Na kieleckiej scenie całkiem niedawno
widzieliśmy wspaniałą opowieść o prawdziwym pięknie, czyli „O Pryszczycerzu i
królewnie Pięknotce”. Przytulną, spokojną historią niesfornego, a raczej
nieśpiącego Misiaczka autorka pokazuje, że potrafi rozmawiać z naprawdę małymi
dziećmi. Jej intencje doskonale wyczuła reżyserka spektaklu, nie siląc się na
widowiskowe fajerwerki. Przystosowany do percepcji naprawdę małych widzów
spektakl nie dłuży się, jest zrozumiały, czytelny i niezbyt skomplikowany.
Skromny spektakl jest jak bajka opowiadana na dobranoc – powolna, spokojna,
pełna ciepła, radości i pewności, że z najbliższymi nic złego nocą stać się nie
może. Ma także morał: ukojenie i prawdziwie spokojny sen może dać tylko mama.
Bez dziadków ani rusz
Dziedziczenie genów to bardzo skomplikowana sprawa.
Nie wiadomo, czy nasze dzieci będą podobne bardziej do nas, czy np. odziedziczą
kolor oczu czy włosów po swoich dziadkach. Podobno genetycznie dziedziczymy
także talenty, upodobania, smaki, a nawet strach. Jedno jest pewne: na nasze
geny nie mamy wpływu. Ale przecież to kim jesteśmy zależy nie tylko o łańcucha
chromosomów, ale także, a może przede wszystkim od tego, kto i jak wprowadza
nas w życie, czego nas uczy, o czym przypomina i w jaki sposób o tym mówi. I o
tym drugim, cenniejszym i ważniejszym dziedziczeniu opowiadają „Dziadki,
dziatki” Elżbiety Chowaniec w reżyserii Marka Zákostelecký'ego.
Główny bohater Henri jest grany aż przez czterech
aktorów. Może być dzieckiem, młodzieńcem, dorosłym i starcem i często we
wszystkich czterech postaciach równocześnie występuje na scenie, namacalnie
pokazując małej i dużej widowni dorastanie i bezlitosny upływ czasu. Henri ma
wyjątkowego dziadka, który wprowadza go w świat magii. Jest bowiem dyrektorem
teatru i uczy młodzieńca cyrkowych i teatralnych sztuczek. Henri jest jego
spadkobiercą: zostaje następnym dyrektorem teatru, lalkarzem i strażnikiem
pamięci o dziadku, gdy jego już zabraknie.
Dowcipny, pełne energii i absurdalnych żartów spektakl
jest wspaniała przypowieścią o przemijaniu i pamięci o naszych bliskich
zmarłych. Dziadek Henri’ego znika, podobnie jak wszyscy kochani dziadkowie i
babcie na świecie. Co po nich zostaje? Henri poznaje jeszcze kilka historii.
Jeden dziadek założył kielecki park, drugi ponazywał gwiazdy na niebie, trzeci
stał się wiatrem, bo kochał szybka jazdę na motorze, a po czwartym został
taniec połamaniec, zainspirowany pysznymi flakami. Każda z historii
opowiedziana jest w innej lalkarskiej stylistyce. Jest teatr cieni, małe
pacynki, marionetki, olbrzymie manekiny i maski – jak przystało na porządny,
objazdowy teatr, którego dyrektorem jest dziadek Henri’ego.
„Dziadki, dziatki” to dla dzieci przede wszystkim
doskonała zabawa, zagrany brawurowo, w szybkim tempie spektakl. Tu nie ma
miejsca na pomyłki i spóźnienia, bo całość rozleciałaby się jaki domek z kart,
więc od aktorów reżyser wymaga niezwykłej precyzji. Czterej bohaterowie Mikołaj
Biernacki, Michał Olszewski, Zdzisław Reczyński, Andrzej Kuba Sielski radzą
sobie z tym zadaniem doskonale. Towarzyszą im tylko dwie urocze i niezwykle
przydatne asystentki: Ewa Lubacz i Magdalena Daniel. Tempo zapiera dech w
piersiach widowni, śmiechy i uśmiechy z twarzy malców nie nikną. Tej
spontanicznej, pełnej dobrej energii zabawie sprzyja także doskonała scenografia
– nastrojowy, choć nieco staroświecki i prowincjonalny teatr – z oświetloną
rampą i krwistoczerwoną kurtyną. Jej autorem – podobnie jak kostiumów i
projektów lalek jest Marek Zákostelecký.
„Dziadki, dziatki” pokazują, że pozostaną po nas nie tylko
smutne, opuszczone, nikomu niepotrzebne przedmioty, graty, papiery i śmieci.
To, kim jesteśmy dla najbliższych stanie się magicznym, ciepłym i czasami
bardzo baśniowym wspomnieniem. O to powinniśmy się starać już dziś i tego
powinniśmy sobie wszyscy życzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz