Paulina Drozdowska
("Projektor" - 2/2014)
„Jakiś i Pupcze” Hanocha Levina
w reżyserii Piotra Szczerskiego w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach,
wraca do przedwojennego świata, którego mieszkańcy dzielą problemy ludzkości
każdej epoki. Brzydota i niedoskonałość ciała ubrane są tu w kostium
„klasycznej awangardy”.
„Teatr śmierci” – tak Krzysztof Pleśniarowicz,
prekursor badań nad dokonaniami Tadeusza Kantora, określił jego twórczość. Nie
chodzi tu o rangę opisywanej sztuki teatralnej na kieleckiej scenie, ale
estetykę. „Jakiś i Pupcze” pod wieloma względami przypomina świat
kreowany przez Kantora. Są rzecz jasna różnice i to dość istotne, powtórzę
także, nie porównuję przedstawień pod względem ich wielkości. Nie sposób jednak
zignorować tej analogii.
Skojarzenie z estetyką kantorowską
jest nachalne, począwszy od pierwszych sekund przedstawienia i choć w trakcie
spektaklu w salwach śmiechu może na chwilę znikać, to wraca gwałtownie na końcu,
by pozostać z widzem po spektaklu.
Gdy poły kurtyny rozstępują się,
widzimy mrok przestrzeni, konsekwentnie przecięty elementem scenografii. Hanna
Szymczak zaaranżowała scenę ustawiając pośrodku osamotnione wielkie drzwi,
które są nie tylko bardzo efektowne, ale i funkcjonalne. Niczym drzwi szafy z
„Opowieści z Narnii” przenoszące w inne światy albo kurtyna dawniej
oznajmiająca o początku i końcu aktu. Tu zdarza się, że po zamknięciu drzwi
jakaś postać zabłąka się na scenie z przesłaniem do publiczności, w stylu
antycznego chóru.
Aktorzy na scenie poruszają się
„zbici” w grupę, jak w „Umarłej klasie” –swoją drogą ten zabieg, prawie
niestosowany już przez młode pokolenia reżyserów, świetnie służy przedstawieniu
Szczerskiego – postaci tworzą wspólnotę, z którą się identyfikują, są
jednakowi, i dobrze, bo tu nie chodzi o łowienie indywidualności. A świat
przedstawiony w spektaklu to rzeczywistość, z której nie może być ucieczki, nie
ma więc potrzeby jej rozbijać. Większość aktorów ma pobielone twarze, wyglądające
jak maski i czarne przedwojenne stroje. Przypominają postaci-marionetki mistrza
awangardy. Świat mroczny i groteskowy, nad który nadciąga duch wojny podkreśla
muzyka Zygmunta Koniecznego – smutna, acz przewrotna, w jakiś dziwny sposób
podkreśla karykaturalność sytuacji. W umyśle zaczyna pobrzmiewać wykorzystany
przez Kantora "Walc Francois", po przeróbce syna Krasińskiego
Zygmunta (chodzi o utwór skomponowany przez Adama Krasińskiego w 1905 r. –
red.), utwór jakby pogruchotany, ale jeszcze wspanialszy. Aktorzy muszą się
mierzyć z muzyką Koniecznego w solowych piosenkach. Zadanie niełatwe, bo w
jednym utworze, Konieczny miesza rytmy i tonacje, wierząc w kunszt wokalny
występujących. Mam tylko jedno zastrzeżenie, mianowicie, czy to autoplagiat,
skoro deklaruje się, że twórca skomponował muzykę od początku, tymczasem
powierza Joannie Kasperek do wykonania piosenkę łudząco podobną do napisanego
przez siebie przed laty utworu „Oczy tej małej?”
Aktorzy kieleckiej sceny w
przedstawieniu „Jakiś i Pupcze” radzą sobie dobrze. Zdecydowanie najbardziej w
pamięć zapada Dziwka Forsedes, czy jak kto woli, Masażystka Artystyczna – w tej
roli Joanna Kasperek, która zwłaszcza ostatnio, jak gdyby współpraca z młodymi
reżyserami (Rychcikiem i Rubinem) to sprawiła, „wyluzowała się” na scenie. Jej
postać jest prowokująca, bezczelna, jak na kobietę lekkich obyczajów przystało
i grubiańska, tak jak jej wygląd W tym wypadku to zalety, bo grana przez
Kasperek postać to nie luksusowa kurtyzana, tylko prowincjonalna prostytutka.
Warto wspomnieć też o Krzysztofie Grabowskim, którego od niedawna możemy
oglądać na deskach kieleckiego teatru, jego Szwagier jest dokładnie taki, jaki
być powinien: zarozumiały, sprytny, dowcipny, zawadiacki, a przy tym urokliwy.
W ogóle przedstawienie broni się
jako całość. Przede wszystkim jest naprawdę zabawne, a śmiech w teatrze
niełatwo wzbudzić. Niektórzy mogą twierdzić, że żartuje się tu niewybrednie,
ale moim zdaniem to humor w dobrym tonie, choć dosadny – nikogo nie obraża, a
jedynie wyciąga na powierzchnie sprawy i problemy, z którymi borykamy się
przecież wszyscy. To z pewnością zasługa reżysera i przekonującej gry
aktorskiej całego zespołu. Trzeba przyznać jednak, że mieli do tego świetną
bazę – tekst Levina – niezwykłego autora, który umiał dotykać sedna natury
ludzkiej. Tęsknotę pisarza za Polską, krajem swych przodków, świetnie oddała
tłumaczka Ela Sidi. Levin utrudnił pracę tłumaczom tworząc dużo neologizmów,
polskiego nie znał, a jedynie zasłyszał w dzieciństwie od matki kilka słów.
Zastanawia końcówka przedstawienia, której nie można wytłumaczyć inaczej, jak
tylko jako aluzję do wydarzeń II wojny światowej, drugie bodaj odniesienie do
niej w spektaklu. Zakończenie dobre, bo mocne, tylko, czy temat brzydoty i
ułomności ludzkiego ciała nie wystarcza i sam w sobie nie niesie ogromnego
ciężaru, który przykryty śmiechem, jakby umyka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz